Furtka i wytrych

  /  Cyber   /  

Furtka i wytrych

Tym razem mamy dla Was esej Wojciecha Zembatego, który był gościem XV edycji Dni Fantastyki. Ukazał się on pierwotnie w wydanej z tej okazji publikacji. Miłej lektury.

Czas w fantastyce to furtka i wytrych. Fantastyka pozwala oszukać ograniczenia naszej percepcji i wiedzy, jest artystycznym psychodelikiem kultury. Filozof Blaise Pascal pisał o dwóch otchłaniach w bezkresnym syropie czasu. Nieskończoność rozpościera przed i po naszym ulotnym życiu. W jakiejś mierze, stary gatunkowy podział na science fiction i fantasy odbywa się właśnie na linii rozparcelowania otchłani. Fantasy ryje w  przeszłości i starych mitach. Fantastyka naukowa próbuje wyglądać w przód i naszkicować nam przyszłość. Symptomatyczną oznaką kryzysu wiary w naukę i wiary w człowieka, jest skurczone w naszej epoce sf. Kiedyś atrakcyjne były wizje odległe i epickie, osadzone w szerokich ramach czasowych, jak w Diunie, Fundacji czy Hyperionie. Dzisiaj ton nadaje raczej post – apo, przyszłość bliska i przygnębiająco realna.

Będąc autorem fantasy, zajmuję się raczej przeszłością. Uwielbiam „realną” historię, ale zawsze najbardziej kręciły mnie epoki nie udokumentowane i mgliste. Paleolit i wieki ciemne, albo egotyczne, odległe duchowo kultury. Lubię majstrować przy furtce. Dzięki fantastyce możemy zobaczyć więcej, niż nasz króciutki wycinek czasu. Zajrzeć do zamierzchłych, demonicznych epok geologicznych Lovecrafta, zaznać rajskości Dawnych Dni z prozy Tolkiena. Skosztować szczyptę melanżu i przeczuć przyszłość gatunku ludzkiego, jak w Diunie Franka Herberta. Ktoś powie, że to tylko fantazja, ale, jak mawiał bohater Aktów Caine’a, dobra metafora staje się swoją własną prawdą.

O przeszłości wiemy żałośnie niewiele. Jesteśmy jak grotołaz, który zapuszcza się w komin jaskini, uzbrojony w żałosny ogarek. Otacza nas odwieczny mrok, Udokumentowana i poważna historia to plama światła, a raczej rozsiane tu i ówdzie pochodnie sensownych kronik; Herodota, Tukidydesa, Ammiana. Kilka tysięcy lat jakoś tam poświadczonych źródłami i wykopaliskami. Aż do granicy poznania, czasów Sumerów, Harappy i Mohendżo Daro.

Czas ludzki zaczyna się z miastami – państwami, rządzonymi przez bogów – kapłanów. To świat Gilgamesza i Wed, świat rydwanów i bohaterów, potopów i walk z potworami. W najstarszym sumeryjskim eposie o Gilgameszu, znana nam rzeczywistość istnieje jedynie w zarysie, jakby niekompletna. Człowiek nie udomowił jeszcze konia i osła, zwierzęta te nadal są dzikie. W ceglanych domach bohaterów prawie nie ma mebli, nikt jeszcze nie wpadł na koncepcję krzesła. Komfort jest sprawą mniej ważną, wysiłek Sumerów idzie w kierunku wznoszenia sakralnych zigguratów i astrologicznego odszyfrowania woli bogów. W starożytnym Egipcie skupienie się na religii jest jeszcze bardziej widoczne, to cywilizacja piramid i grobów, balsamowania zwłok i odwlekania rozkładu. Egipcjanie także szukają wskazówek w gwiazdach.

Mieszkańcy Harappy i Mohendzo Daro z doliny Indusu są inni, może bardziej podobni do nas. Ich kultura ma świra na punkcie higieny, jedzenia i zdrowia. Ogromne baseny i łaźnie, służące do zbiorowych ablucji, zdają się spajać społeczeństwo. W przeciwieństwie do religijnych i wojowniczych Sumerów, starożytni Indusi to proto – hipsterzy. Cenią komfort, zabawki i kanalizację. Ich włada prawdopodobnie opierała się na systemie publicznych zgromadzeń. Zamiast gwiazd czczą święte drzewa, zapewne praktykują archaiczne odmiany jogi. Chyba nie znają wojen. Mają za to najstarszy, legendarny narkotyk, do dziś nie zrekonstruowaną somę. W tym momencie, na Sumerach, Egipcie  i ludziach z Harappy, urywa się wiedza i pismo. Plama światła ma zasięg pięciu tysięcy lat.

Dalej w przeszłość nie mamy już znaków i słów, tylko nieme skorupy, i resztki narzędzi i ozdób.  Archeologia i genetyka usiłują coś o nich powiedzieć, ale bez języka i pisma ten trud jest straszliwie jałowy.

A przecież ludzie, do złudzenia nas przypominający, obdarzeni mową i zdolnością tworzenia narzędzi, magią i wiara  w bogów, tworzący sztukę i mity, sięgający po alkohol i narkotyki, żyją na ziemskim globie od czasów zejścia z przysłowiowych drzew, zrzucenia futer i opanowania sawanny. Mówimy tu o kilku milionach lat już prawie ludzkiej historii. Najsłynniejsza z naszych afrykańskich przodków, astrolopitek płaci żeńskiej, nazwana przez odkrywców Lucy, ma ponad trzy miliony lat. Lucy znała kamienne narzędzia, splatała maty, szałasy i odzież z trawy.

W tej niemej, nieopisanej przeszłości odbywają się fantastyczne i straszne zdarzenia. Starcia z wielkimi bestiami, zmagania gatunków i ras. Kanibalizm, odkrycie języka i magii. Ciemnoskórzy przybysze z Afryki spotykają w Europie na Bliskim Wschodzie neandertalczyków. Grubokościstych jak ogry, potężnych i, zdaniem części naukowców, wręcz niepoprawnie włochatych. Na tyle że nawet podczas okresów zlodowacenia potrafią dać sobie radę bez ognia. Ci pierwsi panowie Północy są nieliczni, ale silniejsi fizycznie. Górują nas ciemnoskórymi w walce, jak Achilles czy Ajaks nad tłumem trojańskich ciurów. Naukowcy uważają, że to neandertalczycy przegrali, a „nasi” przodkowie przewyższali ich organizacją, wyobraźnią i liczebnością wreszcie. Mieli też większe zdolności adaptacji. Współcześni Azjaci i Europejczycy są hybryda późniejszych przybyszów z Afryki i spotkanych w Europie i Azji gatunków, które wywędrowały z Czarnego Lądu wcześniej, neandertalczyka i człowieka denisowiańskiego. Afrykanie są biologicznie odmienni, nie złapali się na tamtą genetyczną orgię.

Niema historia ludzkości skrywa też bardziej niesamowite momenty. Jakiś  procent naszego DNA to spuścizna tajemniczych, nie odkrytych jeszcze przez naukę hominidów. Np. mieszkańcy nowej Gwinei zachowali DNA wymarłego gatunku, który setki tysięcy lat temu oddzielił się od Denisowian. O tych gatunkach nie wiemy nic, choć znaleziska paleontologów dostarczają niesamowitych wskazówek. Jedną z sugestii są „Hobbity” z wyspy Flores. Niziołki te mieszkały w Indonezji i polowały na skarłowaciałe mamuty. Długo chodziło mi po głowie, że  skoro nasi przodkowie mogli napotkać hobbitów i ogrów, to czemu nie elfów? Krasnoludów? Orków? A może któryś z moich nieznanych przodków miał skrzydła?

Wiemy też, że pośród ich najgroźniejszych wrogów były m.in. drapieżne, mięsożerne strusie. Oraz polujące na ludzi ogromne orły haasta, które wyginęły na Nowej Zelandii dopiero w XV wieku.  Malowidła i mity z Australii przechowały pamięć o polowaniach na tzw. mega faunę, która obok popularnych mamutów obejmowała też mastodonty, ogromne leniwce i nosorożce, oraz tygrysy szablozębne, tudzież drapieżniki łączące cechy niedźwiedzia i wilka. Na naszych polskich terenach buszował kudłaty słoń leśny, łagodne i raczej niewielkie stworzenie. Przodkowie człowieka walczyli z tymi stworami, a nad ich losem wisiała cykliczna groza zlodowaceń, jak z prozy George’a Martina.

Przeszłość gatunku, jak wyłania się z odcyfrowanych fragmentów, przypomina heropiczne motywy z fantasy. Może kiedyś okaże się, że spora część gatunku wcale nie była fikcją? Osobiście czekam, aż ktoś wykopie w jakiejś jaskini Silmarije.