Martwy sezon

  /  Cyber   /  

Martwy sezon

Żeby trochę uprzyjemnić Wam czas #zostańwdomu publikujemy materiały, które znalazły się w zeszłorocznej gazecie Dni Fantastyki. Zaczynamy od opowiadania Dominiki Węcławek – Martwy Sezon. Przyjemnej lektury!

Wołkowa spojrzała uważnie w moje oczy. Z troską i zainteresowaniem zapytała od czego się wszystko zaczęło. Żeby wywołać z pamięci tamten dzień i poukładać sobie wszystko, musiałam wziąć solidny łyk naparu i kilka głębokich wdechów. Anton widząc, że za chwilę wejdę w trans, puścił mą lodowatą dłoń i odsunął się z taboretem na drugi koniec pokoju.

Już czas.

– Dobra, Młoda, teraz cicho – syknął do mnie.

Idziemy we trójkę. Kurtosz, Fietka i ja. Tuż za naszymi plecami złowrogo stuka klosz starej latarni. Gdzieś w oddali skrzypi zawias. Świt jest rześki. Rosa, osiadłszy leniwie na suchych badylach, perli się w mdłym blasku księżyca. Ta sama rosa wciska się też nachalnie w zakamarki naszych trzewików i przesącza głęboko pomiędzy zwoje onuc.

Chrup.

– Mać! Młoda, jak leziesz?! – syczy Kurtosz.

– To ja – przyznaje Fietka. Ale wąsaty dowódca naszej małej grupki zwiadowczej macha tylko ręką tak, jakby nie dawał wiary słowom zasłużonej łowicielki.

– Bystro, musimy zdążyć przed nimi. Wchodzicie do pierwszego domku. Młoda, ty nic nie dotykaj, ty obserwuj. Patrz! – Kurtosz teatralnie zawiesza głos po czym patrzy na mnie srogo, dodając sakramentalne: I ucz się!

Fietka stąpa ostrożnie na krawędziach swych butów. Kolana ugięte, plecy przygarbione. Pas ściśnięty tak, by obydwie torby przewieszone przez ramiona mocno przylegały do ciała. Nie ma miejsca na pomyłki.

Ruszamy.

Oddech mam nieregularny. Ręce drżą z ekscytacji. Nie mogę uwierzyć, że tu jestem, choć nieustannie przypomina mi o tym zimny pot spływający wąską strużką wprost do oczu.

Cholerna uszana, chętnie bym ją zostawiła w naszej ziemiance, ale rozkaz to rozkaz.

No trudno.

Idę więc i staram się zebrać jak najwięcej wrażeń.

Pierwszy dom.

Murowany, niewielki. U nas na pograniczu takie chałupy stawialiby z drewna, ale nie tu. Tu świat jest inny i zagrożenia też inne. Mur musi być gruby, by powstrzymać to, co chce zmieść człowieka z tego miejsca. Okienka są maleńkie, by wraz ze światłem nie wleciało nic do wnętrza. Przez te szczelinki nie sposób też od wewnątrz mocno oświetlić okolicy. Możnaby zaświecić latarkę. My jednak idziemy w mrok. Ciemność jest naszą sojuszniczką.

Fietka rusza przodem. Zdejmuje rękawicę i wciska ją za pas. Gołą dłoń przykłada do drewna. Słyszę jak wciąga łapczywie powietrze. Popycha drzwi. W tym czasie my jesteśmy gotowi do skoku. Ja przylegam mocno do ściany po prawej, a Kurtosz po lewej.

Fietka wtula się plecami w drzwi. Przez chwilę wpatruje się w ciemność sieni, a potem wślizguje się do środka jak kot. Zanim Kurtosz pozwoli mi przekroczyć próg dajemy jej czas. Moja obecność mogłaby tylko skomplikować sprawy. A szkoda. Popatrzyłabym sobie, jak się łowi w terenie.

Prawdę mówiąc, nie umiem ustać w miejscu. Chcę tam zaglądać, chcę chodzić. Chcę zbierać. Czuję jak mnie nosi i ciągnie do środka. Każdy z przedmiotów woła, bym go chociaż dotknęła. Ani godziny spędzone w karcerze, ani klęczenie na grochu, ani też razy wymierzone na gołe ciało solidnym skórzanym pasem – nic nie wygoniło ze mnie ciekawości, a może wręcz konieczności poznania. I właśnie dlatego się tu znalazłam.

Kurtosz syczy na mnie. Wchodzę. Fietka sprawdza już kuchnię. Delikatnie lawiruje między meblami. Węszy wokół garnków. Przeczesuje wzrokiem słoje i pudełka. Szuka. Wreszcie zdecydowanym ruchem sięga po stary moździerz do ziół. Widzę jak go czule obejmuje swymi dłońmi, jak zbliża go pod nos, wącha. Na ułamek sekundy zamyka oczy. Jej ciało się chwieje. Fietka szybko jednak wraca do nas. Bez słowa podaje moździerz Kurtoszowi, który trzyma już skrawek flaneli rozłożony niczym całun. Zwiadowca owija moździerz i wrzuca do mieszoka. Nie wiem, jak mu się udaje przerzucić tobół na plecy nie zachaczając o lufę PPSa. Fietka idzie dalej. Wysuwa szuflady, grzebie w zardzewiałych sztućcach.

Mam wrażenie, że ktoś opuścił tę chatę wczoraj. Wszystko tu jest. Chleb zawinięty w ścierkę, woda w czajniku ustawionym na fajerce. Nóż odłożony na desce, pościel lekko zmięta na łóżku, słoma wystająca spod prześcieradła. Na ścianie jakieś monidło, zupełnie jak w domu prababci, hen, wiele kilometrów stąd.

Fietka nie zwalnia tempa. Nie wykonuje też żadnych zbędnych ruchów. Wkrótce cała nasza trójka opuszcza i przechodzi na drugą stronę korytarza rozdzielającego niewielką chałupkę na pół. Tam, za szerokimi drewnianymi drzwiami skrywają się skarby nieprzebrane. Mam ochotę zakrzyknąć z radości. Nigdy nie widziałam takich cudów. Na grubych, drewnianych półkach, zakryte firanami pajęczyn, stoją puszki i puszeczki, słoiki i skrzyneczki. Na etykietach pysznią się eleganckie pętelki liter i kuszące widoczki zamorskich krajów. Gdzieniegdzie patrzą na mnie dziwne zwierzęta i pyzate bobasy o twarzach brązowych niczym nasze karelskie błoto.

Zauważam teraz i inne rzeczy. Na przykład to, że kantorek, który oddziela nas od półek ma poplamiony blat. Im dłużej wpatruję się w te rdzawe ślady, tym mocniej mrowi mnie w karku. Może to ekscytacja, a może…

Chwila, o rany! Ale niesamowita! Na samym środku blatu, dokładnie tam, gdzie zazwyczaj nie stawia się nic, bo przecież to jest klapa z zawiasem, przez którą się przechodzi, stoi waga. W odróżnieniu od reszty przedmiotów jest zupełnie zardzewiała. Że też akurat ją ruszył czas. Dziwne…

Nie mogę oderwać oczu od tych misternych zawijasów układających się w skrzydlate poczwary, na których barkach spoczywają szalki. Nigdy wcześniej nie widziałam, żeby ktokolwiek wkładał tyle serca w przedmiot tak zwyczajny, jak sklepowa waga! U nas wystarczał kij i zawieszone na sznurkach szalki. Takie byle co. Działa? Działa. Czego chcieć więcej. Tymczasem tutaj – to prawdziwe dzieło sztuki. Nawet osypujące się drobiny rudego żelaza nie ujmują jej uroku. Ciekawe tylko czemu ona mnie nie woła. Nic a nic… A wydawałoby się, że przedmiot wykonany z takim pietyzmem to idealny łup.

– Dobra, wracając spróbujemy odszumić to miejsce i złowić coś w tym burdelu. Teraz idziemy dalej – rzekł Kurtosz.

Fietka tymczasem podąża już zarośniętą ścieżką w stronę pierwszej altany. Staje przed ukrytą w chaszczach tabliczką z niewyraźną nazwą wypaloną w drewnianej desce. Odgarnia najeżone kolcami pędy malin. Czyta. Wzdycha. Odwraca się w moją stronę i cedzi:

– To był ich kurort. Tu wypoczywali. Tu działy się rzeczy straszne. Uważaj po co sięgasz.

Dobra, dobra, ile można tego słuchać. Tysiąc razy mówiliśmy o tym na treningu. W zasadzie to nie mogę się już doczekać chwili, gdy wykorzystam swoje umiejętności. Kurtosz jakby to wyczuwa. Łapie mnie za ramię i mocno ściska. Patrzy na moje dłonie ukryte w grubych rękawicach. Wygląda na to, że podczas dzisiejszych łowów ani na moment nie będą miały okazji dotykać tej ziemi.

Łup.

Chyba za bardzo się zamyśliłam. Z tego wszystkiego staję na gałąź. Jej wykrzywiony koniec uderza mnie pod kolanem. Boli! No, ale przecież teraz nie będę się mazać. Tylko by mi się oberwało od dowódcy. Swoją drogą… gdzie on się podział?

Rozglądam się uważnie we wszystkie strony. Drzewa szumią i kołyszą się na wietrze. Nie widzę znajomych sylwetek. Nie ma ruchu. A nie, jest… Hen w oddali widzę teraz Fietkę stojącą niczym posąg. Zawsze tak zamiera, gdy wyczuwa zew. Za to dowódcy nie widać nigdzie. Pewnie stary dziad poszedł, swym zwyczajem, pociągnąć rozgrzewacza z piersióweczki. Tak, jakby regulamin w tej kwestii akurat nie obowiązywał żadnego z tych wyfafanych pajacy nacierających się tymi swoimi belkami, gwiazdkami i orderami.

No dobra, skoro go nie ma, no to ciach! Chichram się wewnętrznie. Rękawice mam już zatknięte za pas. Ale śmiesznie! Czuję chłodny wiatr na dłoniach.

No dobra.

Teraz ostrożnie do wejścia.

Krok za krokiem. Wdech, wydech. Jestem przy drzwiach. Są lekko wilgotne. Czuję pod palcami jak farba się łuszczy. I… O rany! Słyszę… Dziwne, obce pieśni, tajemniczy gwar, tęskne buczenie. Tego się nie da pomylić z niczym innym. Ona tam jest i czeka na mnie.

Ale, ale… słyszę teraz jakieś męskie głosy. Nie znam tego języka.

Marlene mówiła nam w trakcie szkolenia, że zew, nawet jeśli jest od obcych przedmiotów, nie zna podziałów. Zew mówi bezpośrednio do naszej głowy.

Czyli to muszą być…

O nie, o nie, o rety, to prawdziwi oni!

A może tylko jacyś zbłąkani wieśniacy, których nie wykończyło ostatnie dwadzieścia lat wojen?

Suchy szczęk zamków wywołuje u mnie dreszcz emocji. Robi mi się ciemno przed oczyma. Po chwili znów jasno. W tym samym momencie dobiega do mnie terkot wystrzałów z automatów. Czyli to jednak nie wieśniacy. Kulę się poniżej linii okna, dokładnie tak, jak na ćwiczeniach.

Kolejna seria z automatów wystrzelona jest już bliżej. Teraz piszczy mi w uszach, serce wali jak wielki młot, ręce drżą, nie mogę nadążyć z wydychaniem nerwowo wciąganego powietrza. Ja nie chcę tak o, tak tutaj ginąć. W ogóle dlaczego?

Rozglądam się ostrożnie. Boję się zbytnio ruszać, by nie zwracać na siebie ich uwagi. Liczę głosy. Pięciu, nie… Sześciu różnych mężczyzn. Jeden ma bardzo ostry i szorstki ton, od którego aż czuję chłodne dreszcze na plecach. Tak bardzo nie chcę ich spotkać. Gdzie jest Kurtosz? Gdzie Fietka?

Nie bardzo wiem co powinnam teraz zrobić. Czekam więc. Czas, z wartkiego strumienia, zmienia się w gęste, oleiste bagno. Głosy słychać raz bliżej, raz dalej. Chyba zaczynam się do nich przyzwyczajać. A przynajmniej strach mnie już tak nie paraliżuje. Przyglądam się bacznie pomieszczeniu, w którym – mam nadzieję – jestem tylko na chwilę. Za plecami mam chłodną ścianę, ponad nią wielkie okno przesłonięte firanką. Na razie nie będę sprawdzać, co przez nie widać.

Po prawej stoją dwa łóżka starannie zabezpieczone grubymi kocami. Przy nich jakiś stoliczek, na nim gruba warstwa kurzu. Z niej, niczym skała z jeziora, wystaje drewniany kalendarz. Z mojej pozycji potrafię odczytać tylko datę: 05. Mai. Dien.

Roku nie widzę, a może na tych drewnianych klockach nigdy nie rzeźbili lat? Nie wiem. Jak wrócimy do bazy, muszę koniecznie zapytać dziadka Dimy. On się powinien na tym znać. Rozglądam się dalej. Na ścianach wiszą plakaty, z których szczerzą się dziewczęta o wyblakłych rumieńcach i chłopcy o spłowiałych włosach. Wszędzie te ich symbole. Wszystko oznakowali jak bydło, nawet własne dzieci… Okropni są.

Po lewej, na przeciwko drzwi, którymi wpadłam do środka, jest wejście do drugiego pokoju. Wsłuchuję się w dźwięki. Drzewa szumią, jakiś ptak skrzeczy. Głosy są teraz daleko. To dobra okazja na zmianę miejsca. Postanawiam przeczołgać się do drugiego pomieszczenia.

Obserwuję uważnie przestrzeń wokół siebie. Pełznę powolutku. Po każdym ruchu zamieram. Nie chcę narobić hałasu. Przede mną próg. To chyba był głupi pomysł. Trzeba było siedzieć na tyłku i czekać na sygnał, albo po prostu mieć na tyle odwagi, żeby się podnieść. No właśnie, to jest myśl!

Ostrożnie przykucam. Idę. Pierwsze, co zauważam to maleńkie biureczko, na nim wąski wazonik z zatkniętymi weń zeschłymi kwiatkami. Obok jakaś kartka. Podchodzę ostrożnie bliżej. Jednak łażenie w kucki to też nie była mądra decyzja. Czuję, jak drętwieją mi stopy, a łydki sztywnieją. Trudno, wstaję. O szlag!

Drugi pokój też ma wielkie okno. Przez nie widać resztę ośrodka, a to znaczy, że z reszty ośrodka widać i mnie. Zamieram z dłonią nad pocztówką rzuconą od niechcenia. Patrzę uważnie. Drzewa. Między nimi kolejne altany. Wszystkie martwe od lat. Może to i lepiej. Nie chcę myśleć zbyt wiele o tym, co się tu działo.

Zaraz! Widzę Fietkę. Przemyka między krzewami. Cholera, zdolna jest. Skacze. Zamiera. Znów przebiega. Czołga się i skacze, by po chwili przylgnąć plecami do drzewa.

Łup, łup, łup!

Drzewo za plecami Fietki wybucha fontanną drzazg. Co teraz?! Widzę, jak moja towarzyszka podrywa się w górę, robi zgrabny obrót, wyciąga przed siebie pistolet i strzela. Odwracam wzrok w kierunku, w który celuje. Stoi tam trzech mężczyzn w charakterystycznych uniformach. Robią potworne wrażenie.

Co innego widzieć takie sylwetki na ilustracjach poglądowych, a co innego zobaczyć takich skurczybyków na żywo. Wyglądają przerażająco. Fietka strzela do nich cztery razy. Wygląda jednak na to, że nie trafia, ale to przecież niemożliwe. Pamiętam, jak chodziłyśmy razem na strzelnicę, wiem do czego jest zdolna.

Oni są po prostu jacyś tacy… Nieśmiertelni. Idą w jej stronę tak, jakby nie imały się ich kule. Fietka oddaje piąty strzał. Oni są coraz bliżej. Jeśli wyciągnęła swoją Tetetkę z pełnym magazynkiem, zostały jej jeszcze trzy pestki. Może chce załatwić tych drani z bliska? Mężczyźni są już tylko kilka kroków od mojej koleżanki. Czuję, jak mój oddech staje się nierówny. Nie chcę na to wszystko patrzeć, a zarazem chcę wiedzieć co się wydarzy. Gdy trójka wrogów jest już ledwie na wyciągnięcie ręki od Fietki, ona odwraca głowę w moją stronę. Czyżby wiedziała, że tu jestem?

Czas staje w miejscu.

Fietka patrzy mi prosto w oczy. Nie jest możliwe, abym słyszała, co do mnie mówi, a zarazem wiem. Czuję jej krzyk, każe mi uciekać.

Widzę, jak dłoń, która trzymała pistolet zbliża się do jej głowy, jak lufa wbija się w jej gardło. Widzę jak odrzut sprawia, że Tetetka wypada z jej dłoni i upada w liście. Jednocześnie gdzieś spod uszanki Fietki wybucha fontanna czerwonych kropli.

Wszystko dzieje się bardzo powoli.

Wszystko wydarza się niesamowicie szybko.

Nie rozumiem co się dzieje, ale już wiem.

Czuję, że Fietki nie ma tutaj, ani w żadnym z innych światów. Uciekła przed ich okrucieństwem. Przed tym wszystkim, co od dawna robili. Najpierw obcym, potem naszym. Wreszcie też samym sobie. Teraz zostałam tu sama. Teraz, przez długi ułamek sekundy nie ma nic.

Szept wyrywa mnie z odrętwienia.

Pocztówka!

Nadal tu leży. Patrzę na nią. Wygląda niewinnie. Po środku kolorowe, ręcznie malowane kwiaty. Po bokach czarno- białe rysunki ulic, domów, pałaców i kamienic. Ach! To musi być jedno z ich miast. Ciekawe, czy w ogóle jeszcze istnieje, czy może nasi dzielni chłopcy wykurzyli ich już stamtąd? Patrzę na inne detale. Patrzę coraz uważniej. Sama nie wiem kiedy pocztówka trafia w moje ręce.

Czuję ciepło.

Czuję zimno.

Czuję, że spadam.

Szczęk.

Chłodna stal pod moimi palcami. Parzące pokrzywy przy policzku. Ostre krawędzie ukruszonych wybuchem cegieł pod moim brzuchem. Unoszę ostrożnie głowę. Widzę miasto. Widzę ulice. Domy i kamienice. Wszystkie zniszczone.

W oddali majaczy czerwona łuna. Dudnienie narasta. Obok mnie słychać głosy. Czyżby nasi prześladowcy mnie znaleźli?

Nie wiem do końca o co chodzi. a jednocześnie wiem, że jestem właściwą osobą we właściwym miejscu. Leżę. W ręku mam pistolet maszynowy. Na głowie mam hełm. Obok mnie grupka chłopaków w mundurach podobnych do mojego ładuje skrzynie na pakę ciężarówki. Mówią o transporcie, że ten musi cholernie ważny. Wymieniają nazwy kolejnych miejscowości. A ja, choć słyszę je pierwszy raz w życiu, wiem też, że są daleko stąd. W stronę morza. Gdzieś na bagnistych łąkach. Gdzieś w podziemiach.

Syrena wyje jak oszalała. Pierwsze bomby spadają daleko. Chmura pyłu unosi się nad miejscem, w którym wcześniej widziałam jeden z tych ich eleganckich dworków.

– Wesołego Alleluja! – zakrzyknął ktoś na rampie.

Ktoś inny śmieje się teraz szyderczo. Mówią o tym, że cała maszyneria już załadowana.

Ziemia się trzęsie. Spada kolejna bomba. Chłopaki w mundurach już nie są takie wesołe. Wskakują nerwowo na pakę. Ciężarówka odpala silnik. Z bramy wychodzi mężczyzna. Wygląda bardzo szykownie. Wiem, choć nie potrafię powiedzieć skąd, że to właśnie ten człowiek wysłał pocztówkę.

A właśnie! Pocztówka! Czuję mocne szarpnięcie. Wszystko się rozmywa…

– Nina! Ninoczka! Ocknij się! – słyszę znajomy, męski głos.

– Dziecinko, wracaj do nas! – a tego kobiecego głosu nie poznaję.

– Aaaaaale o so chozi? Anton?! A co ty tu robisz? – chcę mówić, ale głównie bełkoczę

– Cicho, cicho, spokojnie. Róża mi powiedziała, że nie wróciłaś, ale też nie znaleźli twojego ciała – wyjaśnia spokojnie Anton. Jeszcze nie mam siły otworzyć oczu.

– Ale gdzie? Ale jak? – nadal bredzę.

– No na terenie ośrodka, tam, gdzie poszłaś z Kurtoszem i Fietką na łowy.

– FIETKA! Fietka… Ona… Ja… – zaczynam szlochać.

– Wiemy, wiemy, cichutko już. Fietka pochowana – uspokaja mnie kobieta.

– Kiedy?!

Anton łapie mnie za dłoń i pochyla się nade mną. Powoli unoszę ciężkie powieki. Mój Anton! Wygląda na mocno niewyspanego i zakłopotanego. Wiem dobrze, co się o nas mówiło. On z trzema orderami, młody i dobrze ustawiony, i ja, dziewucha ze wsi ledwo po szkoleniach. Że niby jestem jego frontową żoną, że to tylko tak, o, na chwilę. Gadanie…

Wojna trwa już dwudziesty szósty rok. Ci, co jako pierwsi mieli frontowe żony, teraz mają frontowe dzieci, a one mają już swoje frontowe rodziny. Front to cała nasza rzeczywistość. Impas trwa od lat.

Nas jest więcej, a oni mają specjalną moc. Na tę moc odpowiedzią mamy stać się my. Łowczynie. I to, co złowimy na ich terenie.

Pocztówka!

Odpływam w nicość.

– Ninoczka zostań, mamy tyle książek do przeczytania!

Nie ma mnie już tam, gdzie jest Anton. Jestem w innym teraz. Siedzę w wagonie. A nie, to paka ciężarówki. Plecami opieram się o skrzynie. Wszędzie pachnie żywicą i smarem do broni. Chłopcy stoją sobie przy klapie i ćmią skręty. Gadają teraz o tym, co mówili w ich radiu o ich wodzu. Że zapewnia, iż ta wojna skończy się na dniach. Że na święta wszyscy będą w domu. Inni się śmieją, że to bujdy. Ktoś jeszcze wspomina, że gdy dotrzemy do systemu i zmontujemy cały układ, wszystko poleci z górki. I wódz o tym dobrze wie.

Ktoś wstaje i wyciąga gazetę. Czyta artykuł, reszta słucha uważnie i bije brawo, gdy dochodzi do finałowego hasła o tym, że pokonamy czerwoną zarazę. Ciężarówka skręca ostro. Gazeta ląduje pod moimi nogami. Patrzę uważnie na to, co na papierze. Widok jakby znajomy, słowa rozumiem, ale nie rozumiem sensu. Widzę zdjęcie znajomego miejsca. Jak to miasto się broni przed naszą armią?! Przecież to nasze miasto. Nie pojmuję, każde dziecko w naszym kraju, jak ojczyzna długa i szeroka, wie, że to nasze ziemie były. To miasto, tam mieszkają nasi towarzysze i towarzyszki. Tam pracują w naszych fabrykach. To ONI przyszli i nas osaczyli. To my się bronimy przed nimi, a nie na odwrót. Patrzę jeszcze raz na gazetę. Skupiam się mocno. Widzę rok.

Wjeżdżamy do tunelu. Czuję szarpnięcie. Ból staje się nie do zniesienia. Coś we mnie pęka i zaczynam krzyczeć. Wiem już, że wracam do siebie. Czuję, że brak mi sił. Że gasnę tak, jakby większośc mnie została w jakiejś głębokiej, kamiennej studni. Mój czas się kończy.

– Ja byłam! Tam! Wiem, gdzie ukryli swoją broń! Szukajcie pod ziemią! Wiessig! Burschen! Kainscht!

– Ciiichaj dziecinko, cichaj. Babunia Wołkowa zaraz ci pomoże, wypij to!

Budzę się w chatce naszej sztabowej zielarki. Wołkowa, bohaterka narodu, której sława wyprzedza nasz oddział, który sam w sobie owiany jest przecież legendą.

My jesteśmy od nadprzyrodzonych mocy, a nasza oficer medyczna potrafi ponoć wskrzeszać umarłych.

Ale to bujdy.

Wołkowa umie pomagać nawet w beznadziejnych przypadkach, bo ma dobre zioła i solidne nalewki. A my… Potrafimy patrzeć w przyszłość za pomocą przedmiotów z przeszłości. Tylko, że ze mną coś chyba poszło nie tak. Bo ja trafiłam dokładnie tam, skąd pochodził mój przedmiot. Moja pocztówka!

Gdy tylko jej widok powraca w mych myślach, czuję, jak po raz kolejny spadam. Tylko, że teraz jest inaczej. Tym razem spadam w nieprzebyty mrok. Teraz nie ma już nic. I nie ma nawet teraz. Mnie też już nie ma. Ale głupio wyszło.

To koniec.

Sułów 2019