W szponach strachu

  /  Cyber   /  

W szponach strachu

Mamy dla Was coś na deser po opowiadaniach Kryształowych Smoków. Mamy dla Was perełkę w postaci tekstu „W szponach strachu” naszego gościa Wiktora Noczkina i w tłumaczeniu Joanny Kanickiej.

Rozdział 1. Kopalnia

– A on co na to?

– Szachraj? Pyta mnie: „Co potrafisz?”. „Strzelać potrafię”, mówię. A on: „No to sprawdzimy”. I woła do takiego wielkiego, który mnie przyprowadził…

– Do Mitiaja.

– A tak, do Mitiaja. Woła: „Daj jej spluwę!” i tak znacząco kiwa głową. A potem zaczyna mnie wypytywać, gdzie jeździłam, jakie znam tereny. Opowiadam mu tamto, siamto i udaję, że wcale nie widzę, jak Mitiaj za moimi plecami rozładowuje rewolwer. Ten rewolwer to miał taki porządny, naboje chyba na zamówienie, a przy pasie ładownice z amunicją. Wcześniej, gdy prowadził mnie do Szachraja, zabrałam sobie dwie takie pesteczki. Mitiaj podsuwa mi rozładowaną spluwę, a Szachraj wtedy: „Strzelaj mi w czoło, w sam środek. Jeśli się nie wycofasz i trafisz, biorę cię na ochroniarza. Oni akurat zawsze się przydadzą”. I tak dobrodusznie się uśmiechnął. Biegam wzrokiem wte i wewte, że niby się boję, a Szachraj jaki zadowolony! Nie patrzy mi nawet na ręce, tylko na oczach się skupił. – Jola* przypomniała sobie, jak specjalnie przygryzła wargę i pociągnęła nosem, jakby miała się rozpłakać. Teraz opowiadała o tym z lekkością, ale wtedy oczywiście waliło jej serce.

– Wesoły z niego człowiek, lubi pożartować – wtrącił Kiria.

– A i ja wesoła. Gdy on głupio się cieszył, załadowałam nabój. Odciągam kurek, a ten cieszy się dalej, tak samo zresztą jak stojący za mną Mitiaj. Pozwoliłam im pocieszyć się jeszcze trochę, a potem podnoszę rewolwer. Udaję, że mam pietra – raz mierzę Szachrajowi w łepetynę, raz celuję gdzieś obok… A potem: bach! Podnoszę spluwę nad głowę i walę w sufit. A przy drugim strzale celuję już idealnie w czoło, ale naboju nie ma, tylko kurek trzasnął. Dopiero wtedy zrobiło się naprawdę zabawnie. – Jola uśmiechnęła się do wspomnień.

– Wyobrażam sobie – westchnął w zamyśleniu Kiria.

– No nie? Stoję, tynk leci z sufitu, Szachraj siedzi cały blady, aż pozieleniał. Ludzie dobijają się do drzwi – co to za strzelanina u gospodarza, stało się coś? Mitiaj aż padł się na kolana. „Rozładowałem go”, przysięga, „Niech mnie szlag trafi, rozładowałem!”.

Zakurzona, poorana zmarszczkami twarz Kirii rozciągnęła się w uśmiechu.

– To ładnie się działo… Ale robotę mimo wszystko dostałaś.

– Pewnie. Inaczej chyba nie tłukłabym się z tobą na tym gruchocie? Wytłumaczyłam im, skąd mam nabój, Mitiaj wstał już z kolan, posprawdzał ładownice, cały aż poczerwieniał. Nic nie mówił, ale widać było, że mocno jest na mnie zły. Powiedziałam mu potem: „Mitiaj, ty się nie denerwuj, po prostu naprawdę potrzebuję tej roboty. Niedługo pora deszczowa, nie będzie jak się stąd ruszyć. Muszę znaleźć sobie jakieś gniazdko, żeby przeczekać”.

– No i dobrze, że cię przyjęli – skonstatował Kiria. – Co dwie giwery, to nie jedna. Inaczej sam musiałbym zasuwać do kopalni.

Kiria był facetem spokojnym, już niemłodym, ale jako towarzysz podróży sprawdzał się bez zarzutu. No, może jedno Joli się w nim nie podobało – lubił, by coś mu opowiadać, gdy on prowadził motocykl. Nieważne co, byle ktoś darł mu się nad uchem, przekrzykując ryk silnika i klekot zawieszenia. Historię o tym, jak Szachraj przyjął ją do pracy, Jola powtarzała już trzeci raz.

– Tutaj skręcamy – poinformował Kiria. – Odbijamy od szlaku handlowego.

Motocykl podskoczył i z rykiem wyjechał z koleiny.

– Daleko jeszcze?

– Zrobiliśmy jakieś dwie trzecie drogi i najgorsze miejsce już za nami. Bandyci czają się przy głównych szlakach, tam, gdzie jeżdżą karawany. A na tych terenach już ani ludzi, ani wody, więc i bandyci nie mają tu czego szukać. Może na nas co najwyżej wyskoczyć stado mutantów, więc mimo wszystko lepiej się rozglądaj.

– Po co mutanty ciągną do kopalni?

– Kopalnia ich nie obchodzi, ale i tak zachowaj czujność, wszystko może się zdarzyć. Skoro cysterna nie przyjechała na czas, musiały pojawić się problemy.

Kopalnia, przy której bogaty handlarz Szachraj założył zakład produkcyjny, leżała na wyschniętym pustkowiu, na które nie zapuszczali się ani ludzie, ani zwierzęta. Co trzy tygodnie przyjeżdżała stamtąd cysterna, ale tym razem minęły już cztery, a dostawa wciąż nie dojechała. Szachraj wysłał na motocyklu Kirię, aby wyjaśnić przyczynę. Właśnie to okazało się pierwszym zadaniem Joli. Zlecenie spokojne i bezpieczne, zwłaszcza w towarzystwie sprawdzonego partnera. W sam raz na początek. Nie zaszkodzi dać zwiadowcy pomocnika, a jednocześnie Kiria będzie mógł ocenić, czy dziewczyna się do czegoś nadaje. Chociaż Szachraj lubił czasem pożartować, problemy rozwiązywał zdecydowanie i zawsze miał wszystko przemyślane.

Stara droga, z której korzystali handlarze, została z tyłu, teraz motocykl sunął po równinie. Gdzie nie spojrzeć, wszystko było płaskie i pożółkłe, wypalone słońcem. Kiedy trzymali się szlaku, za motocyklem ciągnął się żółtawo–szary ogon gęstego kurzu, teraz pyłu było już mniej. Jola podskakiwała na siedzeniu, rozglądając się na boki i co jakiś czas zerkając na swojego towarzysza. Krępy, ogorzały Kiria ściskał pochylony kierownicę i powoli cedził słowa. Wszystko zresztą tak robił – niespiesznie, pewnie, dokładnie.

– Opowiedz coś jeszcze, bo nudno – poprosił. – Może o tym, jak pierwszy raz zastrzeliłaś człowieka? Tylko tym razem już tak naprawdę, z nabojem w komorze?

– O tym mówić nie lubię.

– No i dlaczego? Nie ma się czym szczycić, ale czasami trzeba. Ja swojego pierwszego pamiętam jak dziś… Zasłoń sobie gębę, przebijemy się przez dym.

Kiedy motocykl objechał wzgórze, wyrosły przed nimi szare słupy gęstej pary. Równina poznaczona była wydzielającymi cuchnące opary bajorkami. Kiria założył okulary, idealnie przylegające do twarzy dzięki cenzirowym uszczelkom wokół szkieł, usta i nos zasłonił szalikiem. Wcześniej Jola dziwiła się, po co mężczyzna nosi na czole okulary, skoro i tak nigdy ich nie zakłada. Teraz wszystko stało się jasne. Dziewczyna zakryła twarz chustą, okularów jednak nie miała. Musiała więc zamknąć oczy – para z gorących źródeł szczypała nieprzyjemnie.

– Nie mogłeś powiedzieć wcześniej? – wychrypiała w chustę.

– Zaraz to miniemy. Piechotą byśmy tędy nie przeszli, a przejechać można. Staraj się oddychać płytko i równo… Hej, a to co? Cholera…

Gdy Jola ostrożnie wyjrzała zza chusty, gryząca para wycisnęła jej łzy z oczu. Zdążyła jednak zobaczyć długą cysternę zatrzymaną przy pagórku. Kiria podjechał bliżej, objechał cysternę i zahamował. W pobliżu nie było gejzerów, tylko od czasu do czasu dolatywały do nich kłęby gryzącej pary. Pośród szarawej mgły majaczył niewyraźnie zarys cysterny na kołach przyczepionej do dostawczego wózka elektrycznego. Przód wózka wbił się w zbocze wzniesienia, jednak uderzenie najwyraźniej nie było mocne, bo kabina pozostała cała.

Kiria wyciągnął strzelbę i znacząco spojrzał na Jolę. To jej obowiązkiem było sprawdzenie potencjalnie niebezpiecznego terenu, kierowca powinien pozostać na miejscu. Dziewczyna zeskoczyła na ziemię i z berettą w pogotowiu ruszyła powoli wzdłuż cysterny. Rozgrzany słońcem zbiornik emanował ciepłem, dookoła panowała cisza i tylko wiatr szumiał, przeganiając gęste kłęby mgły.

Jola podeszła do wózka elektrycznego, zajrzała do kabiny – pusto. Kierownica oblana była czymś ciemnobrunatnym, zapewne krwią. Ale poza tym nie znalazła ani ciała, ani rzeczy, ani nawet strzępków ubrań. Odwróciła się i pomachała ręką. Motocykl z furkotem podjechał bliżej, Kiria podniósł się z siedzenia i zaglądnął do kabiny znad ramienia Joli.

– No to mamy naszą zgubę. Pytanie tylko, gdzie Wozirej?

– Kto?

– Kierowca wózka, Wozirej… – Kiria się rozejrzał. – Popatrz, dziecko, co to jest? Tamto na górce?

Jola przetarła załzawione oczy i spojrzała w kierunku, który wskazywał jej towarzysz. Pobiegła na sąsiednie wzgórze i po chwili wróciła z brudnym, wysłużonym butem.

– Wozirej nosił chyba takie buciory – mruknął Kiria, rozglądając się z obawą. – Wiesz co, wsiadaj, zmiatamy stąd. Pojedziemy do kopalni, w końcu to tam nas wysłali. A potem się zobaczy.

Jola w pełni rozumiała towarzysza. Niebezpiecznie było zostawać tu tylko we dwójkę, skoro nie wiedzieli nawet, co się wydarzyło. Gdzie podział się kierowca? Dlaczego jego but wyrzuciło trzydzieści kroków dalej? Czyja to krew na kierownicy? Z kopalni można było zabrać ze sobą dwóch strażników, we czwórkę zawsze bezpieczniej.

W kopalni wydobywano kamień warstwowy, który po obróbce w wysokiej temperaturze zamieniał się w substancję przypominającą cenzir. Możliwe zresztą, że rzeczywiście była to odmiana cenziru, tyle że gorsza, niższej jakości. „Cenzir dla biednych” – tak nazwał to Kiria, gdy wcześniej jechali głównym szlakiem. Bogaci go nie kupują, bo jest ciężki i łatwo się topi, a podczas transportu wylewa z cysterny. Ale Szachrajowi nawet tę lepką breję udawało się opchnąć.

Gdy Jola wgramoliła się z powrotem na siedzenie, Kiria minął pagórek. Dolina gejzerów została z tyłu, a na horyzoncie zamajaczył niebieskawy zarys pasma górskiego, przy którym znajdowała się kopalnia. Według słów Kirii pracowało tam z dziesięciu robotników, a trzy razy tylu niewolników kuło skałę. Do tego dochodziło ośmiu ludzi ze straży.

* * *

Motocykl wjechał na podwórze zakładu i się zatrzymał. Wyblakłe od słońca ściany przylegające do skalnych odnóg, drewniane przybudówki, sterty gruzu, pordzewiałe kawałki żelaza, wszędzie kałuże zaschniętej czarnej masy… i cisza. Cisza tak nienaturalna jak tam, w dolinie z toksycznymi bajorkami, w której znaleźli cysternę. I tam, i tutaj jeszcze do niedawna używane przedmioty zostały przez ludzi porzucone.

Kiria wyłączył silnik i się rozejrzał.

– Gdzie się wszyscy podziali? Zawsze straszny tu hałas. Kruszą skałę, cenzir bulgocze w kotłach, wszystko skwierczy, dookoła pełno pary…

Jola dotknęła butem zaschniętej czarnej kałuży. Rozlany cenzir był twardy jak kamień. Chciała już zapytać Kirię, ile czasu potrzeba, by substancja wyschła do tego stopnia, ale wtedy jedno skrzydło bramy skrzypnęło i się uchyliło. Jola przygarbiła się i uniosła berettę. Z cienia wyjrzała nieogolona twarz.

– Kiria, to ty? Sam jesteś?

– Z tą dziewczyną. Co się tu u was dzieje, Lewan? – Kiria odwrócił się do Joli i szepnął: – Schowaj broń, to Lewan, dowódca straży. No, Lewan, więc o co…?

Nie zdążył dokończyć. Oba skrzydła bramy rozchyliły się, przepuszczając tłum ludzi. Kilkunastu mężczyzn rzuciło się do motocykla. Biegli, odpychając się nawzajem, potykając, łapiąc innych za ubrania, żeby się nie przewrócić. Charcząc, odpychali wczepione w nich ręce… Błyskawicznie otoczyli motocykl, popchnęli Jolę tak, że przewróciła się na zaschnięty cenzir i straciła z oczu Kirię. Zdezorientowana zastanawiała się gorączkowo, co powinna zrobić. Przecież to podobno nie bandyci, a swoi. I nie strzelają, nie krzyczą…

– Ej, a ty co? – zawołał wśród zgiełku Kiria. Jola usłyszała odgłosy uderzeń, ochrypłe okrzyki, jęk towarzysza.

Zdążyła wystrzelić dwa razy, potem dostała w głowę, pociemniało jej w oczach. Zaczęli wyrywać jej broń z ręki, wczepiła się palcami w rękojeść, ale to nie wystarczyło, zarobiła jeszcze kilka mocnych kopniaków… Zaterkotał silnik motocykla. Dźwięk się oddalał, a w ślad za nim niosły się przekleństwa.

Jola usiadła, wycierając krew sączącą się z rozbitej wargi. Obraz rozmazywał jej się przed oczami, podwórze zakładu zdawało się bujać. Pobity Kiria tarzał się w kurzu i błocie, trochę dalej leżał zastrzelony strażnik. Pozostali tłoczyli się wokół Joli, chociaż nie wszyscy. Nie było Lewana i jeszcze ze dwóch innych. Przemknęło jej przez myśl, by zabić chociaż jednego z oprawców, ale wtedy chwycili ją za ręce, podnieśli i zaczęli gdzieś wlec. Jola nawet nie próbowała pytać, dokąd ją ciągną i po co – jasne było, że nie odpowiedzą. Zarówno twarze robotników, jak i strażników wyglądały niczym wykute z kamienia. Jakby nie byli ludźmi, lecz posągami o białych oczach pozbawionych życia.

Zaciągnęli Jolę za róg, powlekli w górę po łagodnym zboczu. Przed sobą, na wzniesieniu, dziewczyna dojrzała słup z belką poprzeczną, która nadawała mu kształt krzyża. To tam musieli ją taszczyć. Mokre od potu i krwi włosy kleiły jej się do czoła, przesłaniając obraz, Jola potrząsała głową, ale ponaglające kopniaki i szturchnięcia sprawiały, że lepkie strąki zaraz znowu leciały do oczu.

Kiedy strażnicy zatrzymali się pod słupem, Jola zobaczyła, że z przymocowanej do niego belki zwisają zakrwawione strzępy sznurów, a i sam słup obficie zbryzgany jest krwią. Przyciągnęli jej ramię do belki i zaczęli obwiązywać jednym ze sznurów. Wykorzystując to, że oprawcy zajęli się jej lewą ręką, Jola gwałtownym szarpnięciem uwolniła prawą. Z ukrytej pod pasem pochwy wyciągnęła krótkie ostrze i pchnęła strażnika, który przytrzymywał w górze jej lewą rękę. Następnie posłała kopniaka w krocze temu, który ją wiązał. Przemknęła pomiędzy spoconymi ciałami, uwalonymi brudem dłońmi i pozbawionymi wyrazu twarzami. Nikt nie krzyczał „Stój!” czy „Łapać ją!”. Starcie rozgrywało się w milczeniu, strażnicy dyszeli tylko i odcharkiwali. Nie jęczał nawet ten, którego Jola dźgnęła nożem.

Nagle wyrósł przed nią ogromny facet. Rozłożył ramiona, próbując ją schwycić, ale Jola rzuciła się na ziemię, zanurkowała pod szeroko rozstawionymi nogami. Ślizgając się po skalistym zboczu, cięła nożem wewnętrzną stronę uda strażnika. Dopiero ten zawył z bólu. Jola stoczyła się ze zwieńczonego słupem szczytu, oprawcy wlecieli na opadającego na ziemię rannego, który skomlał, uciskając rozcięcie na nodze, wszystko zasłoniła chmura pyłu…

Kiedy Jola rzuciła się do ucieczki, pracownicy zakładu byli jakieś dziesięć kroków za nią. Pognała ze wszystkich sił, przeskakując kamienie i kolczaste krzewy. Wciąż ją ścigali. Ominęła budynek zakładu, po lewej zostawiając podwórze, kątem oka zdążyła zobaczyć, jak Kiria potrząsa głową i próbuje wstać. I wtedy z bramy wylał się tłum ludzi w brudnych, upapranych przyschniętym cenzirem łachmanach. Ci tutaj umieli już mówić – ryczeli na cały głos, machali kilofami, tupali, szczękali żelazem. Jola, która minęła już podwórze, zauważyła, że wielu z nich ma na nogach kajdany, nie miała jednak czasu się nad tym zastanawiać. Goniący ją strażnicy wpadli na grupę niewolników, rozległ się strzał, potem drugi, ktoś krzyknął z bólu i wściekłości…

Wykorzystując zamieszanie, Jola gnała jak najdalej od zakładu, nie rozglądając się na boki. Wbiegła do wąskiego wąwozu, z tyłu słyszała już tupot nóg i dzwonienie łańcuchów. Ktoś krzyknął: „Widziałem ją! Tam!”. Jola obejrzała się za siebie, ale wtedy potknęła się o kamień. Straciła równowagę i wpadła do rozpadliny. Nie miała czasu gramolić się na powierzchnię, krzyki i tupot dobiegały już prawie znad jej głowy. Zamiast tego wcisnęła się najgłębiej jak umiała, skuliła, wepchnęła w wąską szczelinę pomiędzy kamieniami i zamarła. Kajdany brzęczały tuż nad nią, zbuntowani niewolnicy przekrzykiwali się ochrypłymi głosami… A potem wszystko ucichło.

Jola przez dłuższy czas bała się nie tyle nawet ruszyć, co w ogóle oddychać. Siedziała na dnie rozpadliny, skąd nie widziała nawet nieba, i nasłuchiwała. W końcu zdecydowała się wyjść na zewnątrz. Widoczne teraz pomiędzy postrzępionymi krawędziami włazu niebo zdążyło zmienić barwę z czystego błękitu na głęboki granat, słońce skryło się już za szczytami skał. Zapadała noc. Jola posiedziała jeszcze chwilę, wciąż nasłuchując, czy ktoś przypadkiem nie kichnie nagle tuż obok niej. Wyglądało jednak na to, że przy włazie nikogo nie ma. Odetchnęła głęboko i wyczołgała się z rozpadliny. Obróciła się szybko z nożem w dłoni, ale ostrożność okazała się przesadna – przy kryjówce nikt się nie czaił.

W wąwozie było cicho, skaliste granie po obu stronach złociły się jeszcze w świetle zachodzącego słońca, dno pozostawało skryte w cieniu. A na styku dwóch niewysokich pasm górskich wznosił się ten sam szczyt, na który zawlekli ją wcześniej strażnicy zakładu. Na tle ciemniejącego nieba wyraźnie odznaczał się krzyż i sylwetka zwisającego na nim bezwładnie człowieka. Jola westchnęła ciężko i ruszyła po łagodnym zboczu wąwozu w stronę pagórka z ukrzyżowanym.

Zanim podeszła bliżej, długo nasłuchiwała, by upewnić się, że w okolicy nie postawiono straży. Bez beretty czuła się bezbronna i słaba, jej pewność siebie gdzieś uleciała. W końcu zebrała się w sobie, obeszła pagórek i zaczęła wspinać się od tyłu, po stoku najmniej widocznym od strony zakładu. Na szczyt niemal się wczołgała – szła zgarbiona, ukrywając się za słupem. Nawet gdyby ktoś obserwował wzgórze z budynku, istniała szansa, że nie zauważy jej, jeśli pozostanie skulona. Weszła na górę i kucnęła za krzyżem. Wiszący na nim człowiek nie ruszał się, nic też nie mówił, najwyraźniej nie słysząc jej kroków. Jola odczekała chwilę i zawołała:

– Kiria… Żyjesz, staruszku?

Odpowiedziała jej cisza. Jola ostrożnie obeszła słup tak, by znaleźć się z przodu. Kiria wisiał na zakrwawionych sznurach, nogi rozjechały mu się na boki, głowę miał opuszczoną, oczy zamknięte.

– Staruszku! – nieco głośniej zawołała Jola. Potem spróbowała raz jeszcze: – Kiria! No odezwij się, ty stary pierniku!

Dopiero teraz zaczęła naprawdę się bać. Nawet kiedy uciekała przed pościgiem, nawet kiedy kuliła się w rozpadlinie, strach nie był tak silny. Wtedy założyła, że została sama, i wiedziała, co robić. A teraz… Na chwilę pojawiła się nadzieja, że jej towarzysz żyje, że jest tu z nią – i zaraz ta nadzieja zgasła. Znowu została sama, zdana tylko dla siebie. Razem ze strachem przyszła złość i Jola zaczęła chlastać mężczyznę po policzkach, tak że jego głowa latała z boku na bok.

Kiria westchnął ochryple, otworzył oczy i skupił wzrok na niej.

– To ty? Uciekłaś… – Jego spojrzenie stało się bardziej przytomne. – Dobra robota… Jola, dziecko, masz pistolet? Albo chociaż nóż?

– Mam, pewnie – burknęła Jola, zła na siebie, że tak się przestraszyła i że zbyt mocno uderzała rannego.

Stanęła na palcach i rozcięła sznury, którymi przywiązane były do belki nadgarstki Kirii. Ten jęknął i osunął się po słupie.

– Wstawaj, staruszku, trzeba znaleźć kryjówkę… I pić mi się chce. Jest tu gdzieś woda?

Ściemniało już porządnie i Jola nie bała się, że dostrzegą ich z dołu, nie było jednak sensu dłużej sterczeć na szczycie pagórka. Kiria powoli podwinął rękaw, odsłaniając przedramię oplecione siatką nabrzmiałych żył.

– Natnij tu nożem – poprosił. – Przejedź o tak… To będzie spokojna śmierć.

– Pogrzało cię, staruchu?! Wstawaj, spadamy stąd, póki nikt nie zauważył, że nie ma cię na słupie.

– Moja córka niedawno wyszła za mąż, spodziewa się dziecka. Słuchaj, znajdź ich – bełkotał Kiria. – Powiedz, że o nich pamiętałem, że myślałem o nich w momencie śmierci…

– Nie wygłupiaj się, Kiria! – Jola ze złości była bliska łez. Jej towarzysz bez wątpienia zwariował. – Wstawaj, mówię! Idziemy póki w ciemności nas nie widzą!

– Nie dam rady z tobą pójść, dziecko. Umrę tutaj. Zobacz, połamali mi nogi…

Jola spojrzała w dół. Nogi Kirii wyglądały na całe, jedynie spodnie były poobdzierane.

– Kiedy niewolnicy rzucili się na straż i robotników, pomordowali ich co do jednego. – Kiria mówił cicho i powoli. – Niewolników strach nigdy nie opuszcza, nawet jeśli wyrwą się z łańcuchów. W czasie gdy strażnicy bili się o motocykl i gonili ciebie, ci z kopalni pozrywali kajdany. Ale to im nie wystarczyło. Wiadomo przecież, strach prowadzi do okrucieństwa. Strażnicy leżeli już martwi, a oni dalej tłukli ich łomami i kilofami… Nawet mnie się na wymioty zbierało, gdy na to patrzyłem, choć wydawać by się mogło, że widziałem już wszystko. A potem przypomnieli sobie, że ja też tam jestem.

– Mocno cię bili? – zapytała Jola i pociągnęła nosem.

– W ogóle nie bili. Tylko nogi połamali. Buriat, ich dowódca, powiedział: „Nic do ciebie nie mamy, ale dziewczyna uciekła. Musimy to zrobić, żebyś nie zbiegł razem z nią”. Nie bali się mnie, więc nie widzieli potrzeby, by mnie bić.

Jola tylko westchnęła.

– Dlatego mówię, daj nóż – zaczął znowu Kiria. – Widzę, że nie dasz rady mnie zranić, więc sam to zrobię. Potem bierz nóż i uciekaj. Ukryj się gdzieś i więcej tu nie przychodź.

– Nie, staruszku. Nie zostawię cię tutaj. Nie wiem, zaniosę cię nawet na plecach, ale nie zostawię! Przyjechaliśmy tu razem, więc razem…

– Dawaj nóż – namawiał miękko Kiria. – Dawaj nóż, Jola, nie wygłupiaj się. Tak będzie lepiej i dla ciebie, i dla mnie. Może uda ci się gdzieś ukryć, przeczekasz. Tym razem Szachraj nie wyśle zwiadowcy, a cały oddział. Zabierzesz się z nimi.

– Razem przeczekamy.

– Zrozum, nie ma czasu. Już noc, a ona przychodzi w ciemności, by porwać ofiarę. Jeśli cię tu zastanie, zabierze ciebie. Jeśli wcześniej ja umrę, będzie szukać w okolicy kogoś żywego. Powinnaś odejść stąd jak najdalej, zanim ona…

– Kim w ogóle jest „ona”?

– A cholera ją wie… Bestia. Przychodzi w poszukiwaniu zdobyczy. – Chociaż Kiria uznał, że powinien podciąć sobie żyły, korzystał z okazji, by jeszcze choć trochę opóźnić tę chwilę. Wyjaśniał więc powoli, szczegółowo. – Na początku widocznie wytropiła Wozireja. Wytaszczyła go z wózka, dlatego w kabinie widzieliśmy krew, ale ciała i ubrań już nie. Potem przeniosła się tutaj.

W czasie, gdy Kiria mówił, Jola przyglądała się budynkowi zakładu. W środku było zupełnie ciemno. Niewolnicy wyraźnie się bali, pomimo tego, że przygotowali dla bestii ofiarę. Nie zapalali świateł, nie wyglądali na zewnątrz, nie wydawali ani szmeru.

– Kiedy mnie tu wlekli i przywiązywali do słupa, zrozumiałem co nieco z ich paplaniny. Ta bestia… Kule się jej nie imają, jej kroków nikt nie słyszy, nie zostawia za sobą śladów… jedynie strach. Dlatego tak właśnie zaczęli ją nazywać. Lewan rozkazał postawić tu słup i co noc wieszać na nim jednego człowieka. Nad ranem człowieka już nie ma, sznury pozrywane… Na początku Lewan brał niewolników. Wielu tak skończyło, aż w końcu oszaleli. Dopóki każdej nocy składali bestii ofiarę, pozostałych nie atakowała… Ej, co ty robisz? Aua! Przestań, to boli! Moje nogi… Ostrożnie!

Jola chwyciła mamroczącego Kirię za kołnierz i zaczęła ściągać go z pagórka. Na początku szło jej sprawnie, wlec w dół nie było tak ciężko. Zwłaszcza po tym, jak mężczyzna zamilkł i od czasu do czasu pojękiwał tylko, gdy uderzał pokaleczonymi nogami o kamienie. Potem ręce Joli nabrały ciężaru, palce zdrętwiały, po twarzy popłynął pot. Dziewczynie od dawna chciało się pić i była przekonana, że jej organizm wyczerpał już rezerwy wody, teraz jednak lało się z niej strumieniami.

U podnóża pagórka, gdzie zbiegające się zbocza tworzyły wąwóz, podłoże pokrywały odłamki kamienia i ciągnąć trzeba było ostrożnie. W całkowitym mroku Jola nie widziała drogi, nie mogła dostrzec nawet zarysu własnych rąk zaciśniętych na kurtce Kirii. Starała się trafić do rozpadliny, w której ukrywała się przed pogonią. Nagle nad pagórkiem coś się poruszyło. Przelatująca nad słupem ciemność nie przybrała jednak konkretnego kształtu, po prostu nocne niebo w tym miejscu zdawało się jakby gęściejsze, kłębiło się i szumiało.

Kiria, któremu już zupełnie odechciało się umierać, syknął:

– Gdzie ty mnie ciągniesz? Dawaj pod skałę, w ciemność!

– Cicho, staruszku – wychrypiała Jola. Wytarła rękawem pot i ostatkiem sił pociągnęła jeszcze trochę.

Na chwilę zwątpiła, że zdoła odnaleźć rozpadlinę w zupełnym mroku, ale wtedy nagle kamyki pod jej nogą z chrobotem stoczyły się do dziury w ziemi.

Nad wzniesieniem rozległ się skrzypiący odgłos powolnego oddechu. Nie był to krzyk ani głos wydawany przez istotę, a jedynie oddech, ale samo to było straszniejsze niż jakikolwiek ryk czy wycie. W charakterystycznym skrzypieniu nie było słychać wrogości, jedynie obojętność i jakąś tęsknotę. Kłąb nocy mknął w dół zbocza, prosto na Jolę i Kirię. Nie było czasu do namysłu – Jola zepchnęła rannego do dziury, ten zawył, lądując na pokaleczonych nogach. Jola wskoczyła za nim, ale miejsca na dwie osoby było mało. Kiria nie odznaczał się może potężną posturą, ale masę na pewno miał większą niż wychudzona dziewczyna, w dodatku oszołomił go ból po upadku.

Noc leciała na Jolę, ze świstem przecinając powietrze. Bestia była coraz bliżej i dziewczyna zaczęła z całych sił popychać krzyczącego z bólu i przerażenia Kirię, który nie zrozumiał, co powinien robić. Jola położyła się płasko na ziemi, pośladkami wpychając towarzysza głębiej w dziurę. Ten w końcu przestał krzyczeć, zaczął pomagać i z zapałem przeciskać się pomiędzy kamieniami.

Nad ich głowami zachrzęścił żwir, rozpadlinę wypełniło ciepłe, zatęchłe powietrze. Zdyszany Kiria kręcił się pod Jolą, a ona zaparła się nogami o ściany i próbowała pchać plecami. Nagle poczuła na piersi rękę Kirii. Zapiszczała i szturchnęła towarzysza łokciem. Ten stęknął i zabrał dłoń.

– A ty co?

– Ciasno tutaj… – mruknął ze skruchą. – Nie chciałem, samo tak wyszło. Złapałem się byle czego…

– To nie jest byle co – syknęła Jola ze złością. I urwała.

Strach przypatrywał jej się spomiędzy kamieni – czerwonawym, lekko błyszczącym ślepiem. Czarna pionowa źrenica poruszała się powoli.

Uciekinierzy zamarli, wstrzymując oddech. Oko zniknęło z pola widzenia i przesiąknięta strachem ciemność zaczęła powoli wciskać się do rozpadliny. Coś zgrzytało o kamienie, zbliżało się do Joli. Kopnęła to obcasem, trafiając w twardą, okrągłą powierzchnię, ale wydawało się, że stworzenie nawet tego nie zauważyło. Niewzruszenie przedzierało się coraz bliżej Joli. Spróbowała odpełznąć, ale bez skutku – Kiria utknął na dobre, nie miał szans przesunąć się ani o krok dalej. Z twardej paszczy, która była już przy nogach dziewczyny, wydobywała się woń zgnilizny, w szczelinie zrobiło się nagle gorąco i duszno. Strach chwytał za gardło, paraliżował, odbierał jasność myślenia. Nie wiedząc już nawet, co robi, Jola w przerażeniu zapiszczała:

– Kiria, daj zapalić!

Mężczyzna zawył nieartykułowanie – strach przejął już nad nim kontrolę i pewnie nie zrozumiał nawet słów dziewczyny. A jeśli zrozumiał, nie był w stanie nawet kiwnąć palcem. Jola wymacała pod sobą połę jego kurtki, wyciągnęła tytoń i pomięte bibułki. Podczas wspólnej podróży zdążyła nieźle rozeznać się w zawartości kieszeni towarzysza – nie po to, by zabierać mu te niewiele warte rupiecie, a po prostu z przyzwyczajenia. Zawsze miała ciągoty do przeglądania cudzych kieszeni.

Dziewczyna drżącymi palcami skręciła papierosa, pstryknęła zapalniczką, zaciągnęła się szybko i wypuściła obłok dymu prosto w cuchnącą paszczę, która dosięgała już jej butów. Stworzenie zamarło. Jola w pośpiechu zaciągnęła się znowu, wnęka pomiędzy kamiennymi ścianami wypełniła się dymem, leżący pod dziewczyną Kiria zakaszlał. Ciemność się zakołysała, całą rozpadliną zatrzęsło, ze ścian posypały się drobne kamyczki. Bestia wypadła na zewnątrz, na pożegnanie oblepiając buty Joli cuchnącym śluzem. Strach kichał! Nad wyjściem rozległ się ochrypły, skrzypiący okrzyk, smród ulotnił się z rozpadliny, zastąpiony przez suche i czyste powietrze Pustkowia. Zazgrzytały ogromne pazury, załopotały skrzydła…

Jola zsunęła się z Kirii, podpełzła bliżej wejścia i zaciągnęła się po raz trzeci, teraz już na spokojnie. Czuła, jak drżą jej palce – ledwo udało jej się trafić papierosem do ust. Wypuściła dym i pstryknięciem wyrzuciła niedopałek na zewnątrz. Czerwona iskierka zatoczyła łuk w ciemności.

Na co dzień Jola nie paliła. Zdarzało jej się próbować, ale za każdym razem było to dla niej obrzydliwe. Dlaczego przyszło jej do głowy, by zapalić? Cóż, ze strachu ludzie robią różne rzeczy… Nagle przypomniało jej się, jak Kiria złapał ją za piersi. Powinna być zła, ale w porównaniu do strachu, który przed chwilą czuła, wszystkie inne emocje wydawały się wyblakłe, niewarte uwagi.

– Z tobą to jak z niemowlakiem – mruknęła do towarzysza. – Rzuca się na nas potwór, a ty od razu do cyca.

Kiria tylko westchnął. W ciągu tego wieczora tyle razy zdążył pożegnać się z życiem, że teraz sam nie wierzył, że udało im się uniknąć śmierci. Słuchał, jak chrzęści żwir, gdy Jola wyłaziła na zewnątrz, potem podczołgał się bliżej wejścia. W końcu się odezwał:

– Następnym razem wskakuj pierwsza. Ciasno tam, ja się nie mieszczę. Zresztą… lepiej, żeby bestia porwała mnie niż ciebie.

– Bestia nikogo nie porwie, staruszku – burknęła Jola.

Jeśli Kiria powiedział coś jeszcze, to tego nie usłyszała. Od strony zakładu dobiegł ich przeciągły, rozdzierający zgrzyt. Po nim łoskot i ogłuszający trzask, przez który ledwo przebijały się huki wystrzałów. Na początku kule świszczały często, potem coraz rzadziej, łoskot i trzaski również traciły na sile. Gdy w końcu wszystko ucichło, noc przepełniły okrzyki pełne przerażenia i bólu. Uciekinierzy nasłuchiwali, próbując domyślić się, co się dzieje w budynku.

Huknął pojedynczy strzał – ten okazał się ostatnim. Potem dało się słyszeć kolejne zgrzyty i trzaski, bestia najwyraźniej demolowała wnętrze zakładu, szukając zdobyczy. Znalazła – rozległ się rozpaczliwy krzyk, który przeszedł w nieprzerwane wycie. Załopotały skrzydła, w niebo wzbił się gęsty kłąb nocy, wewnątrz którego wciąż krzyczała porwana ofiara. Coś ciepłego i mokrego kapnęło Joli na czoło, spłynęło po policzku do kącika ust, rozpuściło się. Jola poczuła na wargach posmak krwi. Usiadła, objęła kolana ramionami i się rozpłakała.

* * *

O świcie Jola wybrała się do budynku zakładu. Zupełnie się nie bała, w końcu bestia przychodziła po zmierzchu. A właściwie przylatywała, dzięki czemu nie zostawiała śladów. Jola nie spodziewała się również zagrożenia ze strony pracowników – istniała niewielka szansa, że ktoś przeżył ostatnią noc. Strach rozprawił się ze wszystkimi.

Na podwórzu leżał człowiek z roztrzaskaną głową. Starając się nie patrzeć na trupa, Jola podkradła się do bramy i zajrzała do budynku zakładu. Zależało jej głównie na znalezieniu wody, umierała już z pragnienia na tyle, że z trudem formułowała myśli. Przemierzając szerokie przejście pomiędzy maszynami produkcyjnymi, musiała przedzierać się przez gruzy i porozrzucane narzędzia. Przez ogromną dziurę w dachu do hali wpadało szarawe światło, w którym wszystko wydawało się szare – połamane sprzęty, poprzewracane wózki, porozrzucane w nienaturalnych pozycjach ciała… nawet kałuże krwi na podłodze.

Joli udało się znaleźć beczkę z wodą. Piła długo, po czym w głowie trochę jej się przejaśniło. Teraz musiała pomyśleć o broni. Trafiło się niewiele – strzelba, do niej garść pocisków, oprócz tego dwulufowy szerszeń z parą nabojów. Jola dokładnie przeszukiwała ciała, przy których znalazła broń, jednak więcej amunicji przy nich nie było. Zbuntowani niewolnicy zdążyli widocznie wszystko powystrzelać albo po prostu nie wiedzieli, gdzie strażnicy trzymają zapasy. Powstrzymując mdłości, Jola po kolei przeszukiwała ubrania trupów. Grzebanie w cudzych kieszeniach nie było jej obce, ale zwykle miała do czynienia z żywymi ludźmi, a nie ze zmasakrowanymi zwłokami. Ciała były połamane, zmiażdżone, jedno z nich bestia prawie rozerwała na pół.

Pod koniec Jola nie wytrzymała i zwymiotowała wszystko, co wypiła. Przez chwilę oddychała głęboko, potem zebrała się w sobie i doszła do drugiego końca hali, gdzie nad paleniskiem zamontowany był ogromny kocioł do rozpuszczania cenziru. Tutaj nie leżały już ciała – wszyscy woleli ukrywać się pomiędzy maszynami, gdzie strachowi trudniej było się dostać. Po tej zaś stronie zorganizowano szeroki przejazd dla cysterny, aby mogła podjeżdżać pod sam kocioł.

Jola znalazła kawałek sznura i przywiązała go do wózka, którym transportowano wydobytą skałę. Wrzuciła do środka swoje marne zdobycze, oplotła się liną i ruszyła do wyjścia.

* * *

Gdy wróciła do rozpadliny, Kiria palił.

– Staruszku, trzeba ci przywiązać patyki do nóg, żeby równo się zrosły. Zajmij się tym – poleciła rzeczowo. – Potem załadujemy cię do tej limuzyny i zawiozę cię do hali.

– I na cholerę to wszystko? – zapytał ponuro Kiria. – Powinniśmy ukrywać się w dziurze, dopóki nie przyjadą ludzie Szachraja, a potem natychmiast spieprzać razem z nimi. Przyniosłabyś lepiej coś do żarcia.

Jola patrzyła na niego w milczeniu.

– I co się gapisz? – Kiria speszył się, spuścił wzrok i zaczął przebierać w deseczkach i sznurkach, które dziewczyna zebrała, by zmontować szyny. – Źle mówię? Nie złość się, że się rządzę, chociaż to ty mnie uratowałaś i teraz też ryzykujesz życie. Nie przejmuj się, dziecko, tym moim gadaniem.

– Bo głupoty gadasz – burknęła Jola. – Bestię trzeba zabić, nie możemy się tutaj dłużej ukrywać. Zwierzęta zlecą się na zapach trupów i chowanie się w dziurze nic nam nie da.

– Jak to: zabić? – zdziwił się Kiria. – Odbiło ci ze strachu, Jolka? Jej nie da się zabić! Słyszałaś, jak wczoraj do niej walili? A wcześniej, myślisz, że co było? Że Lewan i strażnicy tak po prostu się poddali? Znam Lewana, twardy z niego gość. Jeżeli nawet on nie dał rady, musiał być jakiś powód!

– To tobie odbiło – odgryzła się Jola. – Zabiję tę bestię, a ty mi pomożesz. Jeśli odmówisz, poradzę sobie sama, ale wtedy już nie chcę cię znać. Zdychaj tutaj.

– Mówię ci, ona…

– Każdego potwora da się zabić. Najpierw trzeba pokonać strach, a potem i z samą bestią uda się rozprawić. Bandażuj swoje kopyta i pakuj się do wózka. No śmiało!

* * *

Kiedy Jola, dysząc ciężko, zaciągnęła wózek z Kirią na podwórze zakładu, mężczyzna wskazał na trupa.

– Ten z rozwaloną bańką, widzisz? To Buriat, dowódca niewolników. Obróć go.

Krzywiąc się i starając nie patrzeć na strzaskaną potylicę, Jola poruszyła trupa. Okazało się, że Buriat się zastrzelił – podsunął lufę karabinu pod szczękę i nacisnął spust, dlatego właśnie rana tak wyglądała. W kieszeniach miał pęk kluczy i garść nabojów. Obracając klucze w dłoniach, Jola pytająco spojrzała na Kirię.

– To od łańcuchów niewolników – wyjaśnił. – Buriat zdjął swoim kajdany, ale klucze na wszelki wypadek sobie zostawił. Podaj ten karabin.

Z bronią Kiria od razu poczuł się pewniej. Obejrzał zdobycz, naładował i już z większą werwą zapytał:

– I co teraz?

– Teraz pomożesz mi rozgrzać piec w hali. Drwa już leżą tam obok, więc tylko je podpalimy, a potem pójdzie z górki.

* * *

Podobnie jak zeszłej nocy, strach pojawił się, gdy zapadła już zupełna ciemność. Nadleciał z szumem skrzydeł i wiatru wdzierającego się do hali przez ogromną dziurę w dachu. Gwiazdy świecące na niebie chłodnym blaskiem zniknęły, przesłonięte czarnym cieniem bestii. Jola nie słyszała szumu skrzydeł, nie czuła też powiewu wiatru. Stała przed rozgrzanym piecem na szeroko rozstawionych nogach, ściskając w rękach strzelbę. Po jej twarzy i ciele przemykały czerwone odblaski płomieni, nad głową bulgotała i syczała w kotle stopiona masa.

Kiedy przez dziurę w dachu do hali zajrzały dwa błyszczące, czerwonawe ślepia, Jola uniosła broń i wystrzeliła. Bestia zazgrzytała i zaczęła przeciskać się przez dziurę. Jola nie ruszyła się z miejsca. Powstrzymując drżenie palców, przeładowała strzelbę. Drugi pocisk trafił stracha, gdy ten już zlatywał. Ciężko wylądował na podłodze, we wszystkie strony poleciały fragmenty roztrzaskanych skrzynek i stołów warsztatowych. Jola znów załadowała broń. Bestia ruszyła na nią – czarna, niemal niedostrzegalna pośród cienia. Jak gdyby sama noc wdarła się do hali i teraz kierowała ku piecu, by zagasić czerwone płomienie tańczące w palenisku.

Nocny drapieżnik wciąż pozostawał bezkształtną masą. Jola nie mogła dojrzeć ani uzbrojonych w pazury łap, ani złożonych skrzydeł, jedynie poruszający się kłąb nocy trzy razy większy niż ona. Dziewczyna wystrzeliła, celując w wielkie czerwone ślepia, ale zdawało się, że bestia nawet tego nie zauważyła. Wciąż zbliżała się niespiesznie, gruz chrzęścił pod jej niedostrzegalnymi w mroku łapami.

Czerwone tęczówki zawisły nad Jolą, w twarz buchnął charakterystyczny odór. Teraz z mroku wyłoniła się ogromna paszcza pełna długich, ostrych jak szpilki zębisk. Wszystko migotało na czerwono w blasku szalejącego w palenisku ognia, zbliżająca się do dziewczyny bestia formowała się z ciemności, w słabym świetle płomieni nabierała konkretnej postaci. Strach podchodził powoli – wiedział, że ofiara już mu nie ucieknie.

Jola cisnęła rozładowaną strzelbą w paszczę potwora, krzyknęła: „Kiria, teraz!” i rzuciła się do tyłu, w ciemność. Wylądowała plecami w wózku, który ruszył pod wpływem uderzenia. Bestia skoczyła za dziewczyną, paszcza kłapnęła w miejscu, gdzie dopiero co stała ofiara, ale wtedy kocioł z bulgoczącą płynną masą przechylił się na nią. Skulony za piecem Kiria naparł na dźwignię i wprawił mechanizm w ruch obrotowy. Bestia zdążyła zrobić jeszcze tylko jeden niewielki krok, zanim na jej głowę, szyję i zasłonięte złożonymi skrzydłami plecy wylał się strumień gorącej, lepkiej cieczy. Stworzenie zachrypiało, szarpnęło się, uderzyło bokiem w piec. Konstrukcja pękła i zaczęła z brzękiem kruszyć się na nie. Kiria przeczołgał się wzdłuż ściany, z całych sił przebierając rękami. Rozwarta paszcza bestii zwróciła się w jego stronę… i wtedy przywalił ją roztrzaskany kocioł.

Wózek Joli uderzył w stos beczek, zatrzymał się. Dziewczyna wstała i z obu luf szerszenia wystrzeliła w bezkształtną, dymiącą masę wijącą się pod gruzami pieca. Bestia zarzuciła głową, po której ściekały strugi cenziru, kocioł potoczył się z grzechotem po podłodze, rozbryzgując wokoło gorącą ciecz. Oślepione cenzirem stworzenie wpadło w pozostałości pieca, podeptało rozrzucony węgiel, w końcu uderzyło w ścianę z taką siłą, że huk poniósł się po całej hali. Część ściany zniknęła – bestia zburzyła ją i wyrwała się na zewnątrz, w noc. Lepiąca się, tłusta masa wciąż z niej ściekała, syczała też w rozżarzonym palenisku, wydzielając śmierdzący dym.

Jola ominęła kałużę dymiącego cenziru, dostrzegła pod ścianą Kirię.

– I co, staruszku, żyjesz?

Spróbował odpowiedzieć, ale nie zdołał wydusić ani słowa, tylko dzwonił zębami.

– Czyli żyjesz. Gdzie podziałeś karabin? Bo u mnie już pusto.

– T-tam upuściłem… – wydusił Kiria, śledząc wzrokiem Jolę, która przedzierała się przez kawałki roztrzaskanego pieca, omijając kałuże gorącego cenziru.

Dziewczyna podniosła karabin, przetarła lufę rękawem i ruszyła w stronę wyrwy, w której zniknął stwór.

– Stój! A ty gdzie?! – Kiria natychmiast odzyskał mowę. – A co ze mną? Nie idź! Poczekaj chociaż do rana!

* * *

O świcie Jola wyruszyła śladem czarnego „cenziru dla biednych”. Na początku szła wzdłuż szerokiego pasma lepkiej brei, potem spoistą warstwę zastąpiły rozrzucone okrągłe placki z odciśniętymi na nich szponiastymi łapami. Strach próbował odlecieć. Trzydzieści kroków dalej Jola zobaczyła kolejne pojedyncze ślady zasychającej czarnej mazi. Bestii udało się doczłapać całkiem daleko i Jola zaczęła się zastanawiać, co nią kierowało. Czyżby stwór sam się bał? Przecież taki wielki, silny drapieżnik nie powinien czuć strachu przed małymi i słabymi dla niego przeciwnikami…

Kiedy Jola podeszła do bestii na pięćdziesiąt kroków, ta spróbowała wygrzebać się z grząskiej kałuży. Lepkie pęta zastygającego cenziru pociągnęły się za nią i stworzenie znowu upadło. Jola zatrzymała się i uniosła karabin. W świetle wschodzącego słońca strach nie przerażał do szpiku kości, ale wciąż budził grozę – wielkie skrzydła rozpostarte na szerokość co najmniej czterdziestu kroków, długi, nieco spłaszczony po bokach ogon, giętka szyja. Całe cielsko pokryte było płytami tworzącymi swego rodzaju pancerz, głowę – prawie wielkości Joli – chroniły szczelnie przylegające do siebie kościane narośle. Ślepia stwora już nie błyszczały – zaszły białą, matową błoną. Jola dokładnie wycelowała i strzeliła w jedno z nich. Nic się nie wydarzyło. Szarawa płyta chroniąca oczodół okazała się wystarczająco mocna, by odbić pocisk wystrzelony nawet z tak bliskiej odległości. Stworzenie uniosło łeb, jednak zastygający cenzir nie pozwolił mu na nic więcej.

Trzymając się w bezpiecznej odległości, Jola obeszła dużą czarną kałużę z uwięzioną w niej bestią. Strach wiedział, dokąd i po co tak gna, więc i dziewczyna chciała poznać przyczynę. Musiała przejść spory kawałek – słońce zbliżało się już do zenitu, kiedy w polu widzenia pojawiły się skały. Na niewysokiej półce skalnej znajdowało się gniazdo bestii. Joli nie było łatwo się tam wdrapać – stworzenie wybrało sobie takie miejsce, w którym nie mogły dosięgnąć go krążące po stepie drapieżniki.

Zanim Jola zdecydowała się podejść do leża, długo siedziała w cieniu, wyrównując oddech po wspinaczce na strome zbocze. Nad jej głową co chwilę rozlegał się suchy stukot kości, jakieś szelesty i ciche skrzypienie. W końcu uznała, że jest gotowa, i pokonała ostatni – już dosyć łagodny – odcinek stoku. Leżące na płaskim szczycie skały gniazdo otaczały masywne głazy, zaś dno pokrywała gruba warstwa połamanych kości wymieszanych z odchodami. Pośród tej mieszaniny szczerzyły się ludzkie czaszki.

Na gnijących resztkach mięsa, strzępach przesiąkniętego krwią materiału, śmieciach i kawałkach skorupek podskakiwała trójka młodych. Każdy z malutkich strachów ważył więcej niż Jola, ale na razie nie stanowiły dla niej zagrożenia – powolne, ślepawe, z niewielkimi wiotkimi skrzydełkami. Pokrywająca ich ciała łuska nie zdążyła jeszcze stwardnieć i nabrać wytrzymałości stalowego pancerza.

Jola stała w milczeniu, obserwując, jak malutkie strachy brykają w gnieździe, zgrzytają walającymi się po podłożu kośćmi, wyrywają sobie do połowy obgryzioną ludzką rękę, w której wciąż dało się rozróżnić dłoń. Tylko stała tak i patrzyła. Pisklęta bestii były odpychające, a jednocześnie miały w sobie coś rozczulającego – jak wszystkie dzieciaki.

Jedno z nich podpełzło do nóg Joli i wyciągnęło na długiej szyi paskudny łebek, z niespodziewaną zaciekłością próbując capnąć ją za but. Dziewczyna cofnęła nogę i uniosła karabin, celując pisklęciu w głowę.

Strach trzeba tłumić w zarodku, nie można pozwolić, by się rozwinął i przejął nad tobą kontrolę.

Strach trzeba tłumić w zarodku.

* Postać z książki Wiktora Noczkina „Власть оружия” (niewydanej w Polsce – przyp. tłum.).