Kwiat Lilii

  /  Cyber   /  

Kwiat Lilii

Natalia Maślej

Targ wypełniał zapach egzotycznych tkanin wiszących na straganach licznych
sprzedawców. Okrywały swym materiałem i wonią drogie produkty z odległych krain. Słońce
wpełzło w każdy najmniejszy zakątek, rażąc oczy i wprowadzając zaduch na ulicach. Wszystko
zbudowano z piasku, każdy dom, sklep, zamek, płot, ścianę. Wielkie miasto nazywano
Vasi-Hergio, Piaskowym Gigantem. Jechała właśnie po jego ulicach na hei’kan, chomiku
jeździeckim, a gdy miękkie i zwinne łapki zwierzęcia uderzały w kruszec, ten lekko ustępował i
chwilę później wracał do poprzedniego stanu. Całe miejsce emanowało magią. W jednej ręce
trzymała szorstką, ciężką torbę, drugą dłonią zaś muskała kolczyk wbity w skórę szyi. Mała,
czarna kuleczka została tak skonstruowana, by móc wszystkim naokoło pokazać, że właściciel
należy do cechu bediwi, czarnoksiężników.
Gdy w końcu stanęła u celu swej podróży, zeszła z hei’kan i podeszła do jednego
z dwóch strażników stojących przy zamkniętej bramie. Piaskowej bramie.
Kiedy poczuła ciepły uścisk dłoni na swym ogolonym z sierści przedramieniu, wypowiedź
mężczyzny wypełniła jej umysł.
-W jakim celu przybywasz, y’ram? I jesteś kim?
-Ja, Keii, żądam przejścia. Mam do załatwienia sprawy z pracą związane.
Dumnie pokazała kolczyk na szyi. Mężczyzna kiwnął głową w stronę drugiego strażnika,
a ten silną ręką chciał otworzyć piaskowe wrota. Keii jednak wyprzedziła go, lekkim ruchem
palców sprawiając, że brama otworzyła się na oścież. Kilka drobinek piasku obsypało się podczas
ruchu. Perfekcja, Keii. Musisz dążyć do perfekcji, a to nie jest perfekcja. Nie oglądając się za
siebie wkroczyła na teren pałacu czarnoksiężników. Nie zastała nikogo poza kolejnymi
strażnikami. Masywne, czarne pnie drzew rosły w kilku miejscach, roztaczając koło kwaśny
zapach swych żółtych liści. Ogromny budynek był co najmniej dwa razy wyższy od nich.
Malownicze ornamenty ozdabiały jego ściany, przez maleńkie, złote witraże do środka wpadało
słońce, a wszystko zbudowane zostało z piasku. Za każdym razem, gdy tak jak teraz podążała
ziarnistymi ścieżkami tego miejsca, zdawało jej się, że w powietrzu wirują i tańczą drobinki
kruszcu. Wtedy jednak miała czas, by przyglądać się im, podziwiać ich złocisty kolor i blaski.
Teraz, nerwowo machając ogonem, prawie biegła, zaniepokojona nieobecnością jakichkolwiek
czarnoksiężników.
Zatrzymała się przy jednym z drzew i zbliżyła do jego pnia swój kolczyk, liście magicznie
zaszeleściły, śpiewając piaskową pieśń, z ziemi wynurzyła się klapa. Jak tylko słońce zniknęło
pod klapą, z uszu wyciągnęła aloesowe zatyczki i pobiegła tunelem. W pewnym momencie
stanęła przed piaskowymi, zdobionymi drzwiami. Czemu się boisz? Zdecydowanym ruchem
palców otworzyła je i wkroczyła do ogromnej sali. Tam, wkoło masywnego stołu stali być może
wszyscy czarnoksiężnicy. Nawet nie zauważyli jej obecności, tak zaaferowani byli tym, co działo
się w centrum. Tuż przy złocistym blacie stała jakaś kobieta, opowiadając o czymś zawzięcie. Keii

utorowała sobie drogę do stołu, szeptem przepraszając innych. Gdy dotarła do miejsca, skąd
wszystko słyszała, niczym dziecko wspięła się na palce i skupiła wzrok na czarnoksiężniczce.
-…zrobić z tym musimy coś, y’ramas i umanos. Ekspedycję wysłać proponuję, by
zjawisko to nienaturalne zbadać. To zagrożenie dla nas, bediwi! Zwlekać nie możemy.
Kobieta odsunęła się od stołu, otoczona pomrukami aprobaty. Zaraz na jej miejsce
wstąpił inny mężczyzna. Tutaj każdy miał prawo głosu, o ile posiadał coś cennego do
powiedzenia.
-Y’ramas i umanos! Losowanie zróbmy i niech los wybierze czarnoksiężników trzech,
którzy wyruszą do kopalni i zjawisko zbadają.
Znów przytaknięcie. W jednej chwili, za pomocą kilku zręcznych ruchów dłoni,
mężczyzna na piersi każdego pobratymca umieścił liczbę. Gdy Keii spojrzała w dół, ujrzała
jedenastkę. Następnie czarnoksiężnik zebrał n a stole kupkę piasku i gwałtownym ruchem ją
rozdmuchał. W ziarnach pojawiła się liczba trzydzieści dwa. Stara kobieta wystąpiła z tłumu.
Kolejne dmuchnięcie. Osiem. Młody chłopak o pomarańczowych, wystraszonych oczach, mający
najwyżej dwieście księżyców ustawił się w szeregu. Ostatnie dmuchnięcie. Dwadzieścia osiem.
Milczący mężczyzna o beznamiętnym wyrazie twarzy ustawił się obok tamtej dwójki. Może i tak
jest lepiej dla ciebie? Jeden z czarnoksiężników już chciał ogłosić koniec narad, gdy kobieta, która
przemawiała wcześniej, pochyliła się do niego i szepnęła coś.
-Jeszcze jedną osobę wybierzemy, y’ramas i umanos.
Dmuchnięcie. Jedenaście. Keii wbiło w ziemię, kiedy uświadomiła sobie, że to jest liczba
spoczywająca na jej piersi. Pospiesznym krokiem, z podbródkiem uniesionym wysoko i szerokim
uśmiechem nad nim podążyła do szeregu. Liczby rozpłynęły się, a piasek zsypał na ziemię.
To moja szansa, by zabłysnąć.

***

Do torby, na sam wierzch, wsunęła jeszcze naprędce kwiat lilii. Zawsze, gdy ktoś się
niego pytał, odpowiadała, że to długa historia. Tak naprawdę historia była niezwykle krótka.
Zmumifikowany w piasku ulubiony kwiat jej ukochanej zmarłej matki. Westchnęła lekko, jak za
każdym razem, gdy go dotykała, i, wpierw wsadzając do uszu zatyczki, by móc w ciszy
funkcjonować mimo muzyki słońca, wyszła na powierzchnię. Minęło kilka zachodów, od kiedy
została wytypowana do ekspedycji. Od tego momentu czuła się bardzo wyjątkowa i gotowa na
każde wyzwanie, jakie tylko przyniesie los. W cieniu drzewa stali już inni członkowie wyprawy.
Cei-lin była miłą, starszą kobietą o sercu zmiękczonym przez liczne lata ogrzane słońcem. Navir
to nieufny i strachliwy chłopak, który był o wiele za młody, by sprostać obowiązkom i o wiele
zbyt utalentowany, by się bez nich obyć. Laqi, mężczyzna o duszy zahartowanej i skamieniałej
przez lata owiane wiatrami cierpienia nie potrafił ani się cieszyć, ani smucić. Plotki w półświatku
bediwi mówiły, iż jedyne, co robi, to studiuje zwoje i trzyma się z dala od każdej żywej istoty. Jak

tylko Keii podeszła, staruszka przywitała ją ciepło, a Navir odsunął się lekko. Dłoń Cei-lin była
szorstka i sucha, ale jednocześnie bardzo ciepła.
-Y’ram, ty Keii musisz być? Miło mi witać ciebie. Zaraz stajenny przyjdzie, by dać nam
hei’kan, i już-już będziemy jechali w pustynię! Nie czeka nas więcej niż kilka przesunięć słońca
jazdy, więc dotrzemy szybko do kopalni.
Keii uśmiechnęła się w stronę kobiety, zerwała jednak połączenie w obawie, że ta znów
zacznie mówić. Czuła, jak pomarańczowe oczy badają ją i oceniają niepewnie z odległości. Laqi
podniósł głowę dopiero wtedy, gdy już wsiadali na chomiki. Każdy przytroczył swój bagaż
i niedługo potem pędzili już po piaskach pustyni, a Keii czuła, jak łapki chomika uderzają
o pustkowie w rytm szybkiego bicia jej serca.

***

Gdy dotarli na miejsce, miała już serdecznie dość jazdy po pustyni. Ziarna piasku
uderzały nieustannie o jej twarz, a były zbyt szybkie i drobne, by mogła je odepchnąć magią. Jej
uwagę od nieprzyjemnych warunków odwróciło coś, co sprawiło, że poczuła się o wiele bardziej
niekomfortowo. Na piachu zaczęła zauważać cienkie, białe linie. Nie miała pojęcia, co to było, ale
jak tylko stanęli przed kopalnią, dowiedziała się, skąd one pochodziły. Głęboka na co najmniej
kilka kilometrów i na tyle samo szeroka dziura roztaczała się w pustyni, a tysiące, może miliony
maszyn wydobywczych bez przerwy ją powiększało. Piasek, piasek, jeszcze więcej piasku. Wkoło
kopalni powstały zabudowania, całe miasteczka obsługujące prace wydobywcze
monumentalnych ilości budulca. Część piachu trafiała do samego Vasi-Hergio, a część była
transportowana statkami za morze i sprzedawana w dżunglach sąsiedniego kontynentu za
horrendalne ceny. Każdy pragnął piasku, każdy chciał posiadać ten kruszec idealny do
budowania całych miast. Oczywiście potrzebni do tego byli czarnoksiężnicy, którzy usługiwali
królom w każdym zakątku świata, będąc jednocześnie ich budowniczymi i najcenniejszymi
skarbami. A za skarby się płaci. Kto więc dostaje cały zysk? Bediwi. Keii chłonęła widoki. W dole
ziała czerń, głębię ciemności wypełniało jednak coś dziwnego. Biała maź, nieustannie wijąca się.
Zanim zdążyła przyswoić wszystko, co właśnie zobaczyła, z małej budki wyszedł im na spotkanie
pracownik kopalni. Tak się złożyło, że stała najbliżej niego, więc ścisnął jej dłoń.

-Y’ram, witaj.
Skóra była stwardniała od pracy, a uścisk silny.

-Witaj, umano. Na imię mi Keii, a to kompani moi, Cei-lin, Navir i Laqi. Jesteśmy tutaj, by
zjawisko nienaturalne w kopalni zbadać.

-Keii, od razu podziękuję wam. Towarzyszom przekaż, że windą zjedziemy i będziecie to
coś na oczy własne zobaczyć mogli. Za mną podążajcie. Ja jedynie windą z wami zjadę, potem
wrócę. To przekleństwo jest, większość prac udaremnia. Ale, y’ram obejrzysz z bliska sama. Tylko
trzymajcie się na baczności.

Kiwnęła głową na znak aprobaty i gestem wskazała reszcie, by podążyli za nimi. Laqi
wyglądał… tak jak zawsze, Navir bardziej przerażony niż zwykle, a Cei-lin zesmutniała. Kiedy
wsiadali do windy i zjeżdżali coraz głębiej w dół, Keii nie mogła oderwać wzroku od białej plamy.
Tylko trzymajcie się na baczności.

***

Wyciągnęli z uszu zatyczki, czując się bezpiecznie w mroku. Stworzenie pulsowało przed
nimi. Falowało i wirowało, a przypominało mięsistą, twardą galaretę o płynnych ruchach. Jak
tylko schowali aloes do toreb, usłyszeli bulgotanie i syczenie, ryki i szepty. Wszystkie dźwięki
zlewały się w jeden bezsensowny szum. Laqi podszedł bliżej i niespodziewanie szybkim ruchem
wysłał swój sztylet, by ten odciął kawałek galarety. Przez chwilę… zapanowała cisza. Keii
odruchowo dotknęła kwiatu lilii przez materiał torby. Potem galareta wrzasnęła. Navir
wytrzeszczył pomarańczowe oczy. W szalonej kakofonii maź zaczęła formować się w kształt
twarzy. Wykrzywionej, wściekłej twarzy, która nagle przestała krzyczeć. Wszyscy poczuli
osłabienie, nie mogli wykrzesać choć odrobiny magicznej mocy. Navir, widząc to, co się działo,
zaczął uciekać w stronę windy. W tym momencie z substancji wyłoniła się oślizgła dłoń, która
swymi długimi palcami pochwyciła chłopca za ubranie. Ten zaczął wrzeszczeć w niebogłosy,
a staruszka rzuciła się na kolana i zaczęła płakać histerycznie. Laqi stał tam, spoglądając twarzy w
oczy. To był pierwszy raz, gdy zobaczyła na jego twarzy przerażenie. W tym momencie kolejna
ręka wysunęła się i chwyciła go. Następna wijąca się dłoń, zapłakana Cei-lin zawisnęła
w powietrzu. Keii chciała obronić się przed tym losem, ale galareta pokryła cały piasek.
Ogołocona z magii czuła, jak siła ciągnie ją do góry. Cztery dłonie. Czterech kotołaczych
czarnoksiężników. Bezbronnych, pochwyconych. W tym momencie lata nauki mogli najwyżej
przekląć. Navir krzyczał, Cei-lan jęczała, Laqi milczał. Keii też milczała. Zdołała palcami wysunąć
kwiat lilii z torby, a teraz ściskała go mocno. Czy to już koniec? Twarz przemówiła.
-Wy nie jesteście kimś. Wy nie macie przeszłości, teraźniejszości ani przyszłości. Nie
macie nic, bo poświęciliście wszystko czemuś, co jest złe. Myśleliście, że jesteście królami
waszych czarów, ale to nie wy wyznaczacie granice magii. Wy możecie ich jedynie przestrzegać,
lub przekroczyć.- głos nasilał się i nasilał, kiedy galaretowate usta zwracały się w ich stronę
zniekształconym, bulgoczącym głosem-Swą chciwością zaszliście za daleko, chcieliście posiadać
wszystko. Za dużo.
Za dużo…
Za dużo…

Głos buzował jej w głowie, czuła, jak wiruje i krzyczy. Czy krzyczę? Nie wiedziała. Chyba
płynęła w górę, chyba widziała innych obok niej.
Chyba… Promienie słońca… Za dużo… za dużo…
Tylko trzymajcie się na baczności.

…szansa, by zabłysnąć… Zabłyśniesz, zabłyśniesz… W słońca blasku…
Leciała, leciała wysoko, aż poczuła, zamknęła oczy, wirowała, wirowała jak w tańcu,
a kiedy poczuła promienie słońca na twarzy, sekundę przed tym, jak usłyszała melodię, ścisnęła
kwiat lilii. Pod palcami miała piasek.
Piasek… Czemu się boisz?
Nie czuła już nic więcej. Ciemność zapadła.
Kwiat lilii chyba wysunął się z jej palców.
Chyba spadł.
Chyba czuję drobinki piasku na twarzy?