Let’s play with fire

  /  Cyber   /  

Let’s play with fire

Anna Fijałek

— Nie!!! Co ty wyprawiasz?! Słyszysz?! Przeklęta…
Nie musi kończyć. Oboje doskonale wiemy, co chciał powiedzieć. Rozumiemy się bez słów.
A przynajmniej ja staram się rozumieć jego, aby spełnić te niewypowiedziane oczekiwania i
wymagania umożliwiające mi stanie się tym, kim wszyscy chcą, abym była.
Bym stała się doskonała.
Oboje już chyba nie wierzymy, że to w ogóle możliwe, ale z jakiegoś powodu wciąż
próbujemy, łudząc się, że uda nam się dokonać niemożliwego.
— Czego ty, do jasnej cholery, jeszcze nie rozumiesz, co? — piekli się Edek, rzucając się
wściekle po sali. Zazdroszczę mu tej ekspresji, z jaką potrafi prezentować swój gniew, bez
najmniejszego skrępowania ukazuje światu swoje wściekłe oblicze, zwykle ukrywane gorsze ja, na
które składają się wytrzeszczone blade oczy, czerwona, napięta twarz poddana grymasowi złości,
nieskrępowane gesty. Nie jestem w stanie zrozumieć, jakim cudem to wszystko przychodzi mu tak
łatwo.
— Ola, do cholery! Słuchasz mnie, czy nie? Ile razy mam wciąż powtarzać w kółko to
samo?
— Ja… — zacinam się, nie będąc w stanie powiedzieć nic więcej, bo też i co mogłabym
dodać? Nie zasługuję w tej chwili na mówienie. Nie mam swojego zdania. Zostałam stworzona, by
słuchać i być posłuszną rozkazom. Dlatego od zawsze szukałam tych, którzy będą mi rozkazywać i
powiedzą, jak mam żyć, co robić.
— … poczuć gniew, zatracić się w nim i wybuchnąć płomieniem. — Edek wciąż rzuca się
po sali treningowej, wymachując rękami i wykrzywiając niemiłosiernie swoją nadmiernie opaloną
twarz. Przypomina mi przez to nieco aktora teatralnego, który zapomniał się i zatracił w tym, co
odgrywa.
— Przepraszam…
— Nie…!!! — wrzeszczy rozwścieczony Edek z rozpaczą pobrzmiewającą w ochrypłym
głosie. Kulę się, kiedy uświadamiam sobie, że chyba właśnie doprowadziłam go do stanu
krytycznego. — Ile razy jeszcze to od ciebie usłyszę? Nie masz mnie przepraszać! Masz się na
mnie wściec! Masz się wściec na nas wszystkich! — Zatacza ręką po otaczającej nas hali cuchnącej
potem i zaduchem i wskazując na grupkę rozbawionych chłopców stojących z boku i czekających
na swoją kolej, mokre materace, brudne okna, przez które prześwituje pochmurny dzień i innych
trenerów przyglądających mi się z chłodną wyższością. Widzę to wszystko i wcale nie mam ochoty
się wściec. Mam ochotę się rozpłakać. Chcę by ktoś zabrał mnie stąd, przytulił, pogłaskał po
główce i zapewnił kłamliwie, że wcale nie jestem tak beznadziejna, za jaką wszyscy mnie mają.
Tak jednak nie będzie. W Departamencie Ognia nie istnieje coś takiego jak czułość,
wrażliwość i empatia. Nie do tego zostaliśmy stworzeni. Nie tego się od nas wymaga. A przecież
zupełnie nie tak to sobie wyobrażałam. Pierwszy raz przekraczając próg tej sali byłam pełna nadziei
i podniecenia, wierzyłam w to, że jestem wyjątkowa, inna. Szybko jednak okazało się, że moja
wyjątkowość nie przysporzyła mi dumy, a wstydu, nie okazałam się utalentowaną wybranką, a
nieudolnym odmieńcem trzymanym z litości. Nie spełniłam wymagań.
Asylum miało być miejscem, gdzie rozwinę swój rzekomy potencjał. Bo tu, jak głosiła
wizytówka, którą otrzymałam do skostniałej dłoni pewnego grudniowego wieczoru podczas
kolejnej ucieczki z domu, każdy go ma.
Każdy jednak rozwija go w inny sposób. Mag ziemi musi się skupić, zatracając się w
otumaniającym spokoju, mag wody pozwolić, by owładnęło nim uczucie wszechogarniającej
miłości, mag powietrza poczuć moc swojego intelektu, zaś mag ognia… mag ognia musi się po
prostu wściec. Poczuć te ogarniające ze wszech miar gniew i nienawiść. Między innymi dlatego
właśnie magów ognia zwykło uważać się za najbardziej prymitywny departament Asylum, którego
członkami kierują jedynie zwierzęce instynkty. One same się w nas uaktywniają, czego nie da się
powiedzieć o niemal orgazmicznych olśnieniach geniuszu, czy ascetycznych stanach zen. W
pewnym sensie powinnam więc mieć łatwiej od pozostałych, ogarniętych uczuciami wyższymi
departamentów. Jednak wcale tak nie jest. I nie chodzi tu tylko o to, że jestem dziewczyną, a nie
dzikim, napakowanym testosteronem jaskiniowcem, choć według Edka właśnie to jest źródłem
wszystkich moich problemów.
W tradycji kowenu przyjęło się, że nad żywiołami męskimi panują mężczyźni, silne
zdecydowane jednostki o wybuchowym charakterze, zaś nad żeńskimi kobiety. Tymczasem ja —
nieplanowana nieudolność na dwóch krzywych nogach, Aleksandra Wieczorek, miałam czelność
urodzić się z nieco zbyt dużą wrażliwością oraz, co gorsza, darem panowania nad ogniem, wbrew
seksistowskim prawom Asylum. Tak oto za sprawą astrologicznych rachunków mądrych ludzi
znających się na moim charakterze lepiej ode mnie, wbrew mojej woli, trafiłam do Departamentu
Ognia. Słońce we Lwie przypieczętowało mój los.
Edek również miał pecha, dostając mnie za uczennicę. Nie jest w stanie zrozumieć mojego
fenomenu, dlatego właśnie codziennie wyżywa się na mnie, drze, przekraczając bezpieczny poziom
decybeli i popada w coraz większą rozpacz, nie mogąc wykrzesać ze mnie nawet najmniejszej iskry.
W przypływie desperacji zerkam na widownię. Wiem, że on tam będzie, zawsze jest. Cezary
jest ze mną od zawsze — to znaczy od momentu, gdy przed ponad rokiem dowiedział się, że
zostanę jego partnerką magiczną na resztę życia. Mój partner wybrany mi przez gwiazdy, jak
wszystko w tym kowenie, ze swoim słońcem w siódmym stopniu Wodnika okazał się dopełnieniem
pod każdym względem dla mojego żałosnego słonecznego Lwa z mocno poturbowanym ego.
Zawsze mnie wspierał, będąc przy mnie w każdej sytuacji — również w coraz bardziej oddalającym
się marzeniu zostania wykwalifikowaną członkinią Departamentu Ognia Asylum.
Nie mam szans uciec przed jego przenikliwymi, błękitnymi oczami, na które leci każda
dziewczyna, a których od zawsze mu zazdroszczę. Zazwyczaj nie muszę niczego mówić. On wie to
często prędzej, niż sama sobie to uświadomię. Wie wszystko, nie tylko dlatego, że jest chodzącą
encyklopedią, ale z powodu jego daru, który czyni z niego telepatę — niezwykle pożądanego
pracownika Departamentu Powietrza w Dziale Informacji. Przyjęli go z otwartymi ramionami, a
kiedy udowodnił jaki jest genialny, skrócili dla niego nawet okres próbny. Telepaci to rzadkość,
wyjątek dużo bardziej pożądany niż niedopasowani do rzeczywistości nieudacznicy tacy jak ja.
Jego oczy lekko ciemnieją, a mnie z jakiegoś powodu miękną nogi, jak zawsze, gdy na mnie
patrzy. Nigdy nie zrozumiem, jakim cudem będąc rudym jak marchewka można być jednocześnie
tak przystojnym. Gdy tylko ta myśl przechodzi mi przez głowę, pragnę wymazać ją ze swojego
umysłu, ale jest już za późno. Najgorszą rzeczą w sytuacjach, gdy nachodzą mnie różne głupie
myśli, jest chyba świadomość, że Cezary ma do nich wgląd.
Mimo, że nie znamy się wcale znowu tak długo, wie o mnie dosłownie wszystko. Zna moje
najskrytsze myśli, rozmiar stanika, wszystkie żenujące wydarzenia z życia i niezbyt chwalebne
zwyczaje żywieniowe. Lepiej ode mnie orientuje się kiedy zbliża się moja miesiączka i dlaczego
mam zły humor. Doskonale również zdaje sobie sprawę z mojego głupiego, dziewczęcego
zauroczenia, ale nigdy nie poruszył ze mną tego tematu, bo pewnie myśli, że kiedyś mi przejdzie.
Jest zbyt dobry i… czarkowaty by powiedzieć mi wprost, że pomiędzy nami nigdy nic nie będzie. Ja
sama doskonale o tym wiem, ale niezwykle łatwo zapomnieć o tym fakcie, gdy twój obiekt
westchnień przypatruje ci się intensywnie na ogromnej sali treningowej pachnącej środkami
odkażającymi.
Nie przyszedł tu dla mnie, choć chciałabym w to wierzyć. Pracuje nad raportem dla Działu
Informacji, widzę laptopa na jego kolanach i stosik legitymacji pracowników Departamentu Ognia.
Lubię patrzeć na niego, gdy jest skupiony. Nic nie zostało z najbardziej znanego mi dowcipnisia,
który średnio co pięć minut musi podzielić się jakąś znikąd wziętą ciekawostką. Zmienił się on w
poważnego, lekko zasmuconego chłopczyka o wyrazie twarzy przypominającym psi pyszczek.
Widuję go takim tylko w dwóch sytuacjach — gdy jest skupiony na pracy i gdy rozmawia ze swoim
dziadkiem.
Wytrąca mnie z równowagi ładna, zgrabna blondynka która nagle pojawiła się u jego boku,
nachylając się do ucha. Znam ją dobrze, zbyt dobrze, jak na mój gust. Chciałam ją poznać, chciałam
stać się taka, jak ona, by i na mnie Cezary zwrócił w końcu uwagę. Oficjalnie nie są ze sobą, ale
doskonale widzę, jak na nią patrzy. Z sympatią, oczarowaniem i pożądaniem w oczach. Słucha tego,
co do niego mówi, kiwa z uśmiechem głową. Właśnie została mi odebrana nawet ta szczypta uwagi,
jaką zwykł mnie obdarzać na odczepne.
Budzi się we mnie coś dotąd nieznanego, pulsującego złem i chęcią destrukcji. Przestaję
myśleć, dając pierwszeństwo obcemu dotąd instynktowi. Pulsuje we mnie wściekłość, mój mózg
krzyczy, ujada, ryczy i wyje, to nieznane dotąd uczucie napawa mnie prawdziwą energią i siłą,
zaciera fałszywe zmysły, ściąga ładne maski ukrywającym się pod nim potworom. Odprowadzają
mnie zdumionymi spojrzeniami, ściskając swoje przyrządy ćwiczeń, legitymacje i telefony, a ja
wiem, że jestem teraz esencją wszystkiego, co w nich najgorsze. Jestem nienawiścią.
Zostaję sama, odzielona murem nienawiści, ogarnięta gorączką ognia, od której całe moje
ciało drży. Niewiele już kojarzę, z każdą chwilą mój mózg gotuje się coraz bardziej, pozostając
otępiałą, galaretowatą masą.
To tego chce od nas Asylum, ślepej nienawiści, zwierzęcych instynktów.
Stałam się według ich zasad człowiekiem idealnym.
Wracam na środek sali i wchodzę w las ciekawskich, wrogich spojrzeń. Gdy orientuję się, że
pośród nich znajdują się też spojrzenia Czarka i Adrianny, żołądek podjeżdża mi do gardła.
Nie odwracam się, nie patrzę na nich, może kiedy wrócę, znów będę normalna, znów
wszystko wróci do tej nienormalnej normy. Czy całe to poświęcenie naprawdę ma prowadzić tylko
do tego, by po kilku nic nie znaczących minutach nie dokonała się żadna zmiana? To ta myśl, nie
pierwsze takty piosenki, każą mi zapłonąć.
Staję się płomieniem, pierwszy raz w życiu naprawdę czuję, moja krew wrze, skóra mrowi,
a wnętrze zatraciło się w upajającym, nieco piekącym, ale niewiarygodnie przyjemnym cieple.
Czuję się nieco, jakbym łyknęła czegoś mocniejszego, najlepszego rumu lub grogu, który ogniem
rozlewa się po całym moim ciele, przynosząc ulgę i wypalając wszystko, co zbędne i złe, niszcząc
starą mnie.
Słyszę aprobujące gwizdy i krzyki, oklaski niosące się echem po całym stadionie. Wiem, że
jestem dobra, jestem najlepsza, bo to, co robię, jest szczere. Edkowi musi być teraz cholernie
głupio, mam nadzieję, że Czarek jest choć trochę dumny.
To, co we mnie płonie, nie chce się wypalić, nawet kiedy kończy się moja piosenka, a mnie
robi się coraz goręcej, choć sądziłam, że to już niemożliwe. Wszystko, co powinno spłonąć, już
dawno zniknęło, ale trawiący mnie płomień wcale nie niknie. Nie potrafię go zdusić, nikt mnie tego
nie nauczył, jestem samoukiem, który właśnie uczy się na swoim pierwszym i ostatnim błędzie.
Niewiele już ze mnie zostało. Pękłam na tysiąc kawałków suchych jak pustynne skały
Słyszę przerażone wrzaski publiczności, dla której to, co widzą, musi stanowić naprawdę
odrażający widok. Już biegną do mnie napompowani adrenaliną magowie wody, myślą, że jeszcze
da się cokolwiek uratować, nie wiedzą, że tak drobnych okruchów nie da się już skleić. Polewanie
wodą nic nie daje, muszę spłonąć do końca, wypalić się i zniknąć.
Całe życie uważano, że jestem nikim, teraz naprawdę staję się nikim, niczym, nicością. Z
każdym kolejnym wesołym trzaskiem jest mnie coraz mniej, swąd dla postronnych musi być
nieznośny, tak jak na początku dla mnie był mój ból. Teraz już nie czuję nic, pani z biologii mówiąc
o poparzeniach czwartego stopnia miała rację, to, czego nie ma, nie może boleć.
Jest tylko złoto, pomarańcz, czerwień i biel. Nicość nie jest ciemnością. Jest światłem,
ciepłem i dźwiękiem. Jest paradoksem, bo istnieje. Jest esencją wszystkiego, czego nie ma.
Jest.